Po otrzymaniu wyniku i osiągnięciu powyżej 85 na 100 z pierwszego egzaminu, można przystąpić do egzaminu końcowego. To znaczy oczywiśćie po uprzednim przygotowaniu. Zakres obejmuje język (to oczywiste), ale także historię, prawo, gospodarkę, geografię (w tym festiwale w każdym województwie i mieście) i kilka innych rzeczy.
Dosyć szczegółowo znać należy na przykład prawo rodzinne, szczególnie zasady udzielania rozwodów, ich przebieg i konsekwencje. Jest to oczywiście związane z tym, że większość osób starających się o stały pobyt, bądź upaństwowienie stanową świeżo upieczone małżonki Koreańczyków. Małżonkowie też się zdarzają, jednak są to o wiele rzadsze przypadki. Tym bardziej, że rząd zachęca kobiety, np. z byłych republik radzieckich to małżeństwa ze swoimi obywatelami. Ma to związek z coraz niższym współczynnikiem małżeństw (szczególnie na wsi, no bo przecież nie po to Krycha jechała do miasta, kończyła szkoły i ledwo wiąże koniec z końcem stukająć szpileczkami po Gangnamie, żeby potem wychodzić za wsiura i gnić pośród przyrody, choćby nie wiem jak pięknej). Zresztą, jeżeli już Koreanki wychodzą za obcokrajowca, to przecież nie po to, żeby gnuśnieć na własnym gumnie, tylko, żeby zobaczyć szeroki świat i wyjechać do Ameryki, Anglii, Szwajcarii, Niemiec (vide małżonka kanclerza Schroedera, która to nawet będąc mężatką nie krygowała się zbytnio, kiedy tylko można było zapuścić sidła na „lepszą partię”).
Tak więc prawo rodzinne, oraz, oczywiśćie prawo pracy, bo kolejną zbiorowość przystępujących do egzaminu stanowią robotnicy przybywający z różnych krajów (jest o tym ciekawy film na tubie „귀화” się nazywa i polecam gorąco) . W związku z tym prawa przysługujące pracownikom a także urzędy tych praw broniące i jak z nich korzystać też są na tapecie.
Zresztą urzędów różnych wypada znać bardzo wiele, urząd ochrony praw człowieka, urząd ochrony gospodarczej, urząd pomocy prawnej, komisja wyborcza i jeszcze kilka by się znalazło.
Krótko mówiąc zakres jest na tyle szeroki, że przeciętny mieszkaniec kraju, gdyby wszedł z ulicy poległby sromotnie. Przy czym, na podobnym egzaminie przeprowadzanym w Polsce, też niewątpliwie poległoby wielu, no bo kto wie, na przykład, w jaki sposób uzyskuje się Polskie obywatelstwo?
Zapisy odbywają się w taki sam sposób jak przy pierwszym egzaminie. Dokładnie. Tym razem wypadło zdawać go w Czunczon. W poprzednim wpisie, było napisane, że w Łondziu nic nie ma. Teraz trzeba to odszczekać. Czunczon, mimo, że to miejsce o wiele bliższe Seulowi i nawet połączone z nim kolejką podmiejską, to dziura straszna. Podobno ma Legoland, ale co z tego, skoro po zmroku nie ma czego kupić do jedzenia, bo wszystko się zamyka.
Kurczę, ale piękny ten Czunczon…
Egzamin, co prawda jest jeden ale przeprowadzany w dwójnasób. Już przy zapisie należy wybrać, czy celem jego jest uzyskanie stałego pobytu, czy też upaństwowienie. Przy czym, żeby zdawać egzamin na upaństowienie, trzeba albo ukończyć całe szkolenie, albo uprzednio złożyć podanie o upaństwowienie, które uprawni do zapisu na rzeczony egzamin; jednak, aby wystąpić o upaństwowienie, należy uprzednio legitymować się stałym pobytem, który można uzyskać po zdaniu stosownego egzaminu.
Architektura powala normalnie.
Z tej właśnie przyczyny uczestników podzielono według dwóch spisów – tych co na stały pobyt i tych co na upaństwowienie. Spisy ułożono w kolejności daty urodzenia (numeru PESEL właściwie). Tu kolejne zaskoczenie. Podczas gdy średnia wieku przystępujących do poprzedniego egzaminu była dosyć wysoka (gdzieś tak ok. 45-50 lat sądząć na oko), tak tutaj znakomitą większość stanowiły dwudziesto, trzydiestolatki. Przede wszystkim z Wietnamu, Nepalu, Syjamu, właściwie, drugiego białego człowieka nie było. Ujawniła się też inna prawidłowość. Jedną z niedogodności napotykanych podczas pracy w gabinetach wielkich przedsiębiorstw jest konieczność rozmawiania ze wszystkimi w języku angielskim. Takie jest oczekiwanie osób tam pracujących. „Białas mówi po angielsku, my z nim rozmawiamy i się uczymy. A sami między sobą rozmawiamy po swojemu, żeby się odszczepienieć nie połapał, czemu go uszy szczypią.” Takie nastawienie znacząco utrudnia nauczenie się języka. Przy czym chęć nauczenia się mowy Jankesów (bo nie języka Królowej, ale to wina okupacji) jest u tubylców tak wysoka, że potrafią nawet podejść na ulicy i zacząć rozmowę. Z ciekawośći, uprzejmośći, chęci wyróżnienia się. (Teraz się to zmienia, co prawda, bo napływowych jest coraz więcej, głównie dlatego, że brak rąk do pracy i dobierają z republik radzieckich do zbierania truskawek.)
Se lampek ponawywieszali, i na co to, jak wszystko pozamykane. W piątek. O dziewiątej wieczór. By pogasili, to chociaż na prądzie by przyoszczędzili…
Natomiast, przybysze z Uzbekistanów, Nepali, Bandladeszów, Syjamów i in., którzy pracują na budowie, w fabryce między ludźmi znającymi język swój ojczysty – i już, od samego początku skazani są na konieczność rozmawiania w języku koreańskim. Tak więc, kiedy dla osób pracujących jak wyżej, rozmowa po koreańsku w ogóle jest zjawiskiem niezwykle egzotycznym, tak dla nich, jeśli są w zbiorowisku osób przybyłych z różnych krajów, koreański jest najprostszym sposobem wzajemnego porozumienia. Jest to oczywiście bardzo dobre i pomaga we wtopieniu się. I można to było podczas egzaminu, a właściwie podczas oczekiwania na otwarcie wejścia, dobrze zobaczyć.
Sam egzamin składał się z trzech części – wyboru, pisemnej i ustnej. Część wyboru sprawdzała szeroką wiedzę oraz słownictwo (50 minut), część pisemna polegała na skleceniu wypracowania na wybrany temat (w tym przypadku, trzeba było opisać wypadek, w którym się uczestniczyło – 10 minut).
Po tym następowała część ustna.
Część ustną zdawało się dwójkami. Zawsze to lepiej niż w piątce. Schemat podobny, jak poprzednio. Dwójka odpytujących i po pytaniu od każdej. Pytań pięć, dwa odnośnie akapitu z kartki, trzy kolejne już nie, tylko poziom trudnośći inny.
Wyniki można zobaczyć na stronie już po tygodniu.
Osoby, które pomyślnie zaliczyły egzamin, mogą przedłożyć wynik (ważny oczywiście przez dwa lata) wraz z zaświadczeniem o niekaralności wystawionym w kraju pochodzenia, zaświadczeniem o dochodach oraz zatrudnieniu a także z paszportem i kennkartą oraz wypełnionym wnioskiem. Z tym wszystkim należy udać się do urzędu ds. Wjazdów, wyjazdów i cudzoziemców i złożyć podanie oraz wnieść stosowną opłatę.
Po rozpatrzeniu wniosku uzyskujemy stały pobyt w Korei, który mimo, że jest stały wymaga przedłużenia co 10 lat. Po upływie trzech lat od uzyskania stałego pobytu, osoby cieszące się tym przywilejem mogą głosować w wyborach samorządowych. To jeden z przywilejów.
Wpis dwunasty, o tym jak zostać Koreańczykiem – część pierwsza.
Kto wie, może się to komuś przyda, jak się przyda to dobrze, a jak się nie przyda, to też dobrze, przynajmniej jest o czym napisać i dać upust swojemu zamiłowaniu do grafomaństwa.
W zamierzchłych czasach, na krótko przed początkiem XXI w. rozpoczynając jako człowiek młody (nieletni) i nieobyty samotne jestestwo w Wielkiej Brytanii i zbieranie pieczątek w paszporcie z orzełkiem, schronienia udzielała mi znajoma z podobnym paszportem, zamężna z niezwykle uprzejmym Hiszpanem. Skarżyli się oni wówczas, że małżonka, nie będąc mieszkanką Jeworpskiego Sojuza za każdym razem oddzielana jest od męża podczas odprawcy paszportowej przy wjeździe.
Zmieniło się to znacząco po 2004 roku powodując znaczny wzrost wartości polskiego paszportu i napływu rodaków na wyspy. W owym czasie co bardziej przedsiębiorcze rodaczki zaczęły wstępować (za odpowiednią opłatą) i tymczasowe związki małżeśnkie najczęściej z przybyszami z bliskiego wschodu, pozwalając im na uprawomocnienie ich pobytu. Małżeństwo, zgodnie z zamierzeniem, nierzadko spisanym wstępnie na umowie, rozpadało się, prawo do pobytu natomiast, zgodnie z prawodawstwem związku państw na Starym Kontynencie pozostawało. Pozostaje zapewne do dzisiaj
Dlaczego wpomina się o tym na początku opisu poświęconemu dalekowschodniemu krajowi. Ano, aby rozwiać płonne nadzieje, że podobny zabieg znajdzie tam zastosowanie. Istnieje co prawda wiza dla małżeństw (F-2-6), jednakże jest ona przyznawana jedynie na okres dwóch lat i wymaga odnowienia. Ponadto, jej ważność ustaje z dniem unieważnienia małżeństwa wyrokiem sądowym (chyba, że rozwód nastąpił z wyłącznej, bądź głównej winy koreańskiego współmałżonka; wtedy przyznaje się prawo pozostania w kraju). Chociaż posiadanie współmałżonka znacząco upraszcza nabywanie obywatelstwa, ale o tym później.
Co więcej, nawet osoby urodzone w Korei nie uzyskują jej obywatelstwa, jeśli rodzice takowego nie posiadają. Nie dotyczy bezpaństwowców.
W Korei istnieje w ogóle cała mnogość wiz dla różnego typu cudzoziemców nadających różne przywileje i posiadające różne ograniczenia. Zainteresowanych wypada odesłać do stron Ministerstwa Sprawiedliwości.
Oczywiście odwiedzić można na 90 dni bez szczególnej wizy, po tym okresie należy jednak zarejestrować pobyt. Wiele osób stosuje wybieg w postaci krótkiego wyjazdu za granicę (np. do Japonii, bo blisko, tanio i ciekawie) i po powrocie rozpoczęcia nowego dziewięćdziesięciodniowego pobytu. Na dłuższą mętę, skuteczność takiego rozwiązanie pozostaje jednak pod znakiem zapytania.
Najszybszym sposobem uzyskania pobytu stałego jest zakup mieszkania. Wyznaczone są obszary, w których miesznkania przeznaczone są do zakupu przez cudzoziemców (być może po to, żeby nie szwędali się po reszcie kraju) i zakup mieszkania w tych wyznaczonych obszarach (np. niedaleko lotniska w Inczon, czy też na wyspie Czedżu), w kwocie powyżej ustalonej w ustawie (obecnie jest to pół miliona dolarów), spowoduje przyznanie wizy F-5 na stały pobyt. Cudzoziemcy mogą oczywiście nabywać mieszkania w całym kraju, jednak zakup poza wyznaczonym obszarem nie zaowocuje zmianą w prawie pobytu.
Można też zainwestować. Jeśli zainwestuje się kwotę wyższą od przewidzianej w ustawie, uzyskuje się wizę D-1.
Ja przybyłem do Korei w 2012 roku z wizą E-7 załatwioną przez pracodawcę. Najczęściej przybywa się z jakąś wizą z rodzaju E (dla szczególnych zawodów), wzdlęgnie D-2 dla uczących się. Przy czym, szkoły językowe nie pomagają w załatwianiu wizy D-2, aby ją utrzymać należy zostać przyjętym na studia dzienne przez jeden z tamtejszych uniwersytetów. Obydwie wymagają corocznego przedłużania.
Po kilku latach mieszkania w tym pięknym kraju zacząłem interesować się możliwością uzyskania pobytu stałego, względnie obywatelstwa. Jednym z warunków jest przemieszkanie tam pięciu lat, kolejnym (wówczas było) zdanie egzamina z języka, tzw. TOPIKa na poziom powyżej 3. z sześciu.
Do egzaminu przystąpiłem w 2017 roku i udało mi się uzyskać 4. poziom. Radośnie udałem się więc do urzędu ds. cudzoziemców, gdzie niestety powiadomiono mnie, że do wymaganego pięcioletniego okresu zamieszkania nie wlicza się wyjazdów dłuższych niż trzy miesiące. Niestety, w związku z pracą w Arabii Saudyjskiej te nieobecności były o wiele dłuższe. Szczęścliwie zdany egzamin upoważniał mnie do ubiegania się o tzw. długi pobyt, czyli wizę F-2-7. Ta jest ważna pięc lat, upoważnia do podejmowania pracy oraz przebywania w Korei bez pracy (aby przedłużyć wizę typu „E” każdorazowo potrzebne jest zaświadczenie o pracy wydane przez pracodawcę, tzw. 재직 증명서, ponadto traci ona ważność z chwilą ustania stosunku pracy).
F-2-7 przyznawana jest na podstawie uzyskanych punktów. Jest minimalna ich liczba która upoważnia do uzyskania wizy. Punkty uzyskuje się za wiek (bodajże w wielku 30-tu lub 35-ciu lat przyznawana jest maksymalna ilość, powyżej tego wieku ilość się zmniejsza), za wysokość dochodów, za wysokość odprowadzanych podatków, wyształcenie. Uczestnictwo w programie KIIP (o tym za chwilę) również daje dużą liczbę dodatnich punktów. Ujemne punkty uzyskuje się np. za konflikty z prawem, takie jak wykroczenia drogowe, czy też zakłócanie porządku (o poważniejszych nie wspominając).
Podanie z załącznikami składa się w urzędzie ds. wjazdów, wyjazdów i cudzoziemców. W Seulu rozpatrzenie podania zajmuje ponad miesiąc, u nas na wiosce rozpatrzono je bodajże w dwa dni.
Warto dodać, że w Korei ważność każdego egzaminu (np. tego TOPIKa) wynosi dwa lata. Po upływie tego czasu należy ponownie do niego przystępować.
Gdzieś pomiędzy 2019, a 2020 rokiem nastąpiła zmiana w przepisach i w miejsce TOPIKa wprowadzono obowiązek uzyskania świadectwa zdanego egzaminu końcowego KIIP jako warunek uzyskania stałego pobytu, lub obywatelstwa.
KIIP to pięcioetapowe (przy czym piąty etap składa się z dwóch części) bezpłatne szkolenie przeznaczone dla cudzociemców, którzy chcą osiedlić się na stałe, bądź na dłuższy czas w Korei. Szkolenie obejmuje język, a także dosyć dokładne wiadomości o historii, geografii, uwarunkowaniach społecznych, politycznych a także o możliwościach uzyskania wsparcia dla cudzoziemców, kobiet i dzieci (uczestnikami szkolenia w przeważającej większości są małżonki Koreańczyków pochodzące z zza granicy, np. Filipin, Syjamu, czy Wietnamu, a także komunistycznych, tzw. Chin), emerytalnych itp.
Szkolenie składa się z pięciu poziomów, jednak przed rozpoczęciem naleźy przystąpić do egzaminu diagnostycznego. Uzyskanie powyżej 85 punktów na sto możliwych upoważnia do ominięcia szkolenia i przystąpienia od razu do końcowego egzaminu.
Egzamin odbywa się w kilku wybranych miejscowościach (co ciekawe, nie ma wśród nich Seulu) i wymaga uprzedniego zarejestrowania na stronie http://www.kiiptest.org. Liczba miejsc jest ograniczona i podzielona na cudzoziemców z koreańskim pochodzeniem i tych bez. Dużo więcej miejsc przeznaczono dla tych pierwszych.
W zeszłym roku egzaminy przekładano kilkakrotnie, mnie udało się uzyskać miejsce we wrześniu, tylko po to, żeby po przyjeździe do Korei i odbyciu obowiązkowego odosobnienia dowiedzieć się, że egzamin odwołano.
Kolejny termin udało się uzyskać dopiero w marcu br. W Łondziu. To okropne miejsce. Nie dość, że nie ma tam nic ciekawego, to jeszcze jest tak zakurzone, że po lekkim deszczu samochód był cały czarny.
Egzamin wyznaczony był na godzinę dwunastą, przed tem należało umyć auto, a więc po drodze odwiedziłem jeszcze myjnię przy stacji benzynowej. Tam biedna pracownica uwijała się między nalewaniem paliwa a nasmarowywaniem samochodów przeznaczonych do mycia. Trochę to trwało, ale taka biedna była ta kobieta, że nie miałem serca jej poganiać. Zreszta i tak przed salą egzaminacyjną byłem kwadrans po jedenastej.
Zapisy odbywały się dopiero od wpół-do dwunastej. Przy zapisach należało przedłożyć kennkartę a także oddać do przechowania wszelkie urządzenia elektroniczne. Żeby nie ściągać. Stroje uczestników były różne, to takie nieco zastanawiające. Od wytartych dresów, przez dżinsy i koszulki, po garsonki (czy jak tam się nazywają te garnitury, co to je białki noszą) i garnitury (niżej podpisany).
Egzamin składał się z dwóch części – pisemnej i ustnej. Część pisemną zdaje się w sali, przy pojedyńczych ławkach, między którymi są znaczące odstępy, a mimo tego, test jest podzielony na grupy. Od chwili rozpoczęcia egzaminu, do jego zakończenia nie można Sali opuszczać, choćby się waliło i paliło. Nie ma, że „chcę do łazienki”, albo „już skończyłem”, czy cóś takie. Na tyłku trzeba siedzieć i już.
Dlatego też, wpuszczają do pół godziny przed egzaminem, żeby się usadzić, wyłazienkować, a także wypełnić swoje danie na arkuszu pytań i karcie odpowiedzi (jest taka kartka, gdzie się zaznacza kropami odpowiedzi, co by ich komputer potem rozczytał, nawet taki pisak dają, co to im trzeba pisać, własnym nie można).
Część ustną zdaje się piątkami. Znaczy się pięć osób wchodzi jednocześnie do sali i odpowiada na pytania dwójki egzaminatorów. To bardzo nieprzyjemne doświadczenie. Szczególnie na egzamnie, na który przychodzą osoby o różnym poziomie znajomości języka i widząc wysoki poziom osoby obok, niewątpliwie bardziej przejmą się swoimi potknięciami. Pytań jest w każdym razie pięć dla każdego z przystępujących do egzaminu. Jednym z nich jest polecenie przeczytania akapitu z kartki, dwa kolejne dotyczą tego, co na kartce zapisano, a dwa kolejne nie są z nim związane.
A na swoją kolejność trzeba czekać. Siedzi się i czeka, czasem nawet dwie godziny. No i wyjść można co najwyżej do ustępu, a i to z obstawą.
A wyniki są wyświetlane na stronie (tej samej, na której są robione zapisy) po dwóch tygodniach.
Bo jednak ma się w większości te stare przyzwyczajenia, że wchodzi się do sklepu z zegarkami, na przykład, prosi się o zegarek, sprzedawcę o poradę ewentualnie, płaci, dostaje resztę i wychodzi. Są takie sklepy, ale okazuje się, że to teraz rzadkość. W XXI w. Nawet zakupy muszą być „niezapomnianym przeżyciem”, a to czy dobrym, czy nie do końca, wydaje się mniej istotne.
Koleżance, powiedzmy bliższej, zbliżała się rocznica urodzin. Z tej przyczyny udało sie zorganizować spoktanie we dwoje, na którym nie wypadało pojawiać się z pustymi rękoma. Koleżanka niestety nie gustuje w biżuterii, a w wynalazkach różnistych z pod znaku nadgryzionego jabłka. Wydawało się zatem, że zakup zegarka, który mógłby zostać sprzężony z tożsamym urządzeniem nadawczo odbiorczym, będzie stosunkowo łatwy i stosunkowo udany. Jakże złudne było to przeświadczenie.
Kiedy ze względu na różne zaplanowane na ten dzień zobowiązania pozostały niecałe trzy godziny do rzeczonego spotkania, najoczywistszym wydawał się zakup podarku w miejscu o dużym natężeniu urządzeń elektronicznych. Są takie wspaniale domy towarowe w Seulu pod nazwą „Techno Mart” . Nie są to wcale wydumane, ociekające złotem pałace z marmurowymi posadzkami, jak Shinsaege, czy Hyundai. Nic z tych rzeczy, to zwykłe kupieckie domy towarowe, coś jak d.t. Chylonia przy skrzyżowaniu Kartuskiej z dawną Czerwonych Kosynierów (jeśli jescze jest czynny), albo hala targowa. Po prostu kupcy wynajmują tam stoiska i sprzedają produkty, a każde piętro stanowi oddzielny dział – ubrania, markowe ubrania, meble, fotografia i AV, elektronika, jest też piętro z jadłodajniami, a na szczycie znajduje się kino. No i oczywiście jest też całe piętro poświęcone telefonom komórkowym i ich oprzyrządowaniu.
Niestety, o ile telefonów od na ćwierć zjedzonej antonówki było tam zatrzęsienie, tak zegarków brak absolutny, choć było mnóstwo podobnych wyrobów ich największego przeciwnika. Być może to wyraz przywiązania do rodzimych produktów ze strony sprzedawców. Nic straconego. Oprócz czasu.
Szczęścliwie, zaledwie kilkanaście minut jazdy dalej znajdował sie miejscowy media markiet, gdzie zegarek owszem był, ale męski. Damski to za miesiąc. Najwcześniej.
Łooo panie. Nie może przecież być tak, że w całym Seulu nie ma jabłkowego damskiego zegarka. Tak zaingadowany telefon wskazał fabryczny sklep umiejscowiony w głównym ośrodku IFC mall, czyli wielkiej galerii handlowej, umiejscowionej w rządowej dzielnicy, przeznaczonej dla tych, co to albo maja za dużo pieniędzy, albo chcą pokazać, że mają za dużo pieniędzy, albo dla jednych i drugich.
Jest to jedno z tych miejsc położonych w głównych częściach wielkich miast, co to do nich ani dojechać (bo otoczone są układem dróg jednokierunkowych), ani postawić gabloty nie ma gdzie. Oczywiście, mieszkańcom to dobrze, bo se dojadą, czy to kolejką podziemną, czy to jakim innym środkiem transportu zbiorowego, ale jak już ktoś dojeżdża 200km z wiochy (choćby najbardziej malowniczej), to już się robi zagadnienie.
Szczęśliwie, wokół starego lotniska, przeroboionego na park, znalazło się płatne (nie za drogo) miejsce, więc choć została już tylko godzinka, to chyc przez park, chyc przez przejście, w lewo, w prawo kawałek prosto, ucieczka spod kół jakiegoś bentleya wyjeżdżającego z parkingu i już galeria. Za drzwiami, jeszcze piętnaście minut na rozpracowanie rzutu piętra i można szukać i znależć żądan sklep.
A tam panie, jak w ulu. Ludzi mrowie i wszyscy bzyczą przy gablotach, a tam zegarki, telefony długopisy i różne takie ustrojstwa i wszystkie z jabłuszkiem. A ludzie i młode, i stare i z dziećmi. I jeszcze te sprzedawcy, też jak dzieci, latają ubrane w te koszulki, jakby śmieci wyszli wyrzucić, a nie do roboty. Nie wiem, kto to wymyśla naprawdę i jeszcze się cieszy, że to takie „współczesne” i „niepretensjonalne”.
I podchodzi taki chłoptaś z ekranikiem, co to brudny jest od paluchów jego i wszystkich jego klientów, i pyta. No prosta odpowiedź „ proszę zegarek dla kobiety, taki co się waszym klientkom najbardziej podoba, co go najwięcej biorą”. Oczywiście odpowiedź padła w nadziej, że cały zakup nie zajmie więcej niż pięć minut, no może siedem, jak sprzedawca będzie nieogarnięty.
A on, że on będzie dobierać. I podtyka ten ekranik, że mają to i tamto i siamto i że tutaj wieś tańczy, a tutaj sioło śpiewa.
„Panie, człowieku młody, ja że się nie wyznaje na tym, co Pan do mnie rozmawiasz. Daj Pan ZEGAREK DAMSKI, co ich najwięcej baby biero.”
„No tak, ale to dobrać trzeba, tu na ekraniku, jest taki i siaki i owaki i ma to i tamto i siamto.”
I tak w koło Macieju. Zupełny brak jakiejkolwiek nici porozumienia. Jakby z różnych planet. Jakby w różnych językach. To się chyba nazywa „różnicą pokoleniową”…
W końcu jakiś kierownik się zlitował i podmienił na nieco bardziej kumatą babeczkę, która pokazała zegarki damskie (jakiż to wielki krok do przodu!). Paletę kolorów (no, ale wiadomo, że jak dla dziewczynki to biały), poradziła jakie mają paski (okazuje się, że nie tylko skórzane, bo jeszcze silikonowe i plastikowe, ciekawe po co takie mają…) i wreszcie niby już był uzbierany ten zegarek, ale jeszcze trzeba było w jej telefon wpisać coś po coś i dopiero można było zapłacić, poczekać, dostać i wreszcze WYJŚĆ z tego ula.
Koniec końców złożyło się szczęścliwie, bo koleżance przedłużyło się w robocie a zegarek się spodobał.
Ale następnym razem trzeba będzie pójść do normalnego zegarmistrza.
Sprawa z przed ponad miesiąca. Zdarzenie prawdziwe, choć zadziwiające.
Zwykły roboczy dzień, wchodzi inżynier Mohammed S. Syryjczyk, dobry człowiek i doskonały inżynier, może czasami opryskliwy i brzydko pachnie (chociaż znacząco się poprawiło od czasu kiedy, jakieś trzy lata temu ożenił się i urodziła mu się córeczka), ale człowiek niezwykle sumienny i znający swój fach. Człowiek, swoją drogą, bardzo ostatnio doświadczony, bo nie dość, że dwukrotnie przechodził chińską grypę, to jeszcze ujawnił mu sie odczyn poszczepienny w postaci zaczopowania żyły.
Przychodzi więc inżynier Mohammed S.:
– Panie P., takie pytanie osobiste.
– Pan pyta śmiało.
– Bo… czy granica Polski z Białorusią jest dobrze strzeżona?
– No tak, teraz jest duża afera pewno Pan słyszał, więc poświęca się temu szczególnie dużo uwagi.
– Tak, tak, no bo mój brat mówił, że teraz można tak się przedostać do Niemiec, że leci się do Białorusi i potem przez granicę z Polską przeprowadzają i potem dalej. Nie, żeby zostawać w Polsce, tylko, żeby dalej się przedostać na zachód. Podobno tak sporo ludzi robi.
– No wie Pan, teraz mówią, że to ostro pilnują, więc wygląda na to, że to nie jest najlepszy pomysł.
który czyta się ciężko, bo nie jest rozbity zdjęciami…
Mówi się, że wiara potrafi góry przenosić, właściwie to nie, że „się mówi”, tylko nieco przekształcony zapis w Piśmie Św. Podobnie jak powiedzenie „nie czyń drugiemu, co tobie nie miło” również powiedzeniem nie jest, tylko niewielkim przeinaczeniem nauki Konfucjusza. Jednakowoż wydaje się, że wiara niektórych w siłę protestów i swobód obywatelskich jest nieco nierozsądna, żeby nie powiedzieć naiwna. Chodzą sobie z transparentami, bez masek, żeby bez tych masek i bez tych szczepień i tyle ich co sobie pochodzą. Niezależnie od słuszności różnych sposobów spojrzenia, uwarunkowania prawne, obojętnie, czy właściwe, czy nie, są niezaprzeczalnie rzeczywiste, a jakby tego było mało nieustająco zmiennne. A w związku z tym uwarunkowania jakie występowały podczas wykupowania biletu nad morze (no właściwie zatokę… gdańską) zmieniły się drastycznie, i zamiast ówczesnego badania, które należy wykonać na miejscu, bo to z Kraju Dwóch Meczetów okazało się nieuznawane… nagle okazało się, że konieczny jest przyjazd z obydwoma szczepieniami. Rychło nie w czas, bo kiedy przychodzi czas pielgrzymkowania (zwany też Świętem Ofiarowania) każden biały, czy też żółty człowiek pielgrzymkuje, przy czym w swoje rodzinne strony. W tym roku szczególnie, ze względu na ułożenie czterodniowego święta, bezpośrednio przed piątkiem, który jest dniem wolnym, i po niedzieli, która co prawda jest dniem roboczym, ale przychodzi po sobocie, która dla większości (nie dla nas) również jest dniem wolnym. W związku z tym przy jednym dniu wolnym z zakładu nagle można uzyskać aż osiem dni wypoczynku. To nie jest takie, że splunąć. Tym bardziej, że Król odpuścił ograniczenia i można se latać w tę i wewtę. No, przynajmniej wewtę. Bo w tę nie bardzo, właśnie ze względu na te wywszczepiania. (Spacerujta se dalej z tymi transparentami, łobacym co tam wychodzita).
A skąd takie wywszczepienie zdobyć, jeszcze te czternaście dni nazad. To nie są takie łatwe rzeczy, jeśli ma się tych trzydzieści parę lat a mogą tylko ci co mają pięćdziesiąt lub więcej. Jeszcze takie się wszystko porobiło odczłowieczone teraz. Nie ma że się pójdzie do pani Krysi z bombonierką, uśmiechnie się i wywszczepi, tylko trzeba przez te programy w tych telefonach bez tych guzików, a jeszcze jak się pójdzie to nie rzadnym patykiem z gumką tylko paluchami tłustymi po tych ekranach, potem trzeba czyścić. No coś obrzydliwego.
Nawet była próba, żeby pojechać bez zapisywania (no bo niżej pięćdziesięciu nie zapisywali), najpierw w dzielnicowym ośrodku zdrowia uprzejma pani skierowała do punktu szczepień przy amerykańskiej szkole, który według jej zapewnień miał też wywszczepiać tych niezapisanych. Niestety, na miejscu okazało się, że nie da się, nie można, nikt się nie zna, nie orientuje się i proszę przyjść z zapisem. Tyle tylko z tego, że się dwóch ochraniarzy pokłóciło, czy wpuszczać, czy jednak nie, ale przyszła kobita i pogoniła. Kobity to zawsze są twardsze, nawet tutaj…
Po drode wypadło odwiedzić kolejne miejsce, które według plotek wywszczepiało bez zapisów. Z podobnym skutkiem, ale przynajmniej pozwolili w kolejce postać.
Jednakowoż, ponieważ plotki o rychło nadchodzącym otwarciu zapisów nasilały się nieustannie, a te jak wiadomo nie biorą się z niczego; program w telefonie, choć nie łatwy w użyciu (wiadomo, telefon bez guzików, komu te guziki przeszkadzały?) był coraz częściej odwiedzany. I nawet dawało się zauważyć w nim dające jakaś nadzieję zmiany. W piątek (bo te wycieczki to były we czwartek) wyskakiwał błąd, w sobotę to nawet pokazywało się pole do zapisów, przy czym po wprowadzeniu danych komunikat powiadamiał o niezgodności wpisanych danych z dokumentem tożsamości. W niedzielę wydawało się, że wszystko wróciło do normy i wypada porzucić wszelką nadzieję, a tu nagle z nienacka o drugiej po południu otworzyło sie pole do zapisów, bez błędów za to z wykazem miejsc gdzie i na którą godzinę można dokonać zapisu na szczepienie jeszcze w tym samym dniu.
Wyskoczyłem więc z ustępu z tym telefonem, prawie jak Archimedes z wanny (tyle że w pełni przyzwoicie przyodziany) i dawaj powiadamiać ekipę o możliwości zapisu i zbierać kolegów, na wspólne wywszczepienie. Okazało się, że niektóre telefony nie dawały możliwości zapisu, inne tak, koniec końców dwóm kolegom udało się zapisać, pożyczylim pojazd od innego, któremu się nie udało i nastąpił wyjazd po chwałę pierwszych w pełni wywszczepionych (i wolnośc w podróży, bo to akurat był dzień wypadający dokładnie czternaście dni przed wspomnianym wcześniej wolnym na Święto Ofiarowania).
Punkt wywszczepiania znajdował się na obrszarze żeńskiego uniwersytetu. Wjeżdżało się tam z pewną taką nieśmiałością, która nieodłącznie towarzyszy zetknięciom z kobietami w tym islamskim kraju. Przy czym znudzony ochroniarz siędzący w swoim styranym Land Cruiserze nikogo nie niepokoił a wyraźne wskazówki doprowadziły bezbłędnie do celu. Ochrona niby nieudolnie próbowała zatrzymać, z powodu wieku, ale uległa kiedy przedstawiono im twardy dowód w postaci zapisu potwierdzonego takim kwadratem z czarno-białym wzorkiem, co to się coś do niego przystawia i pipczy. Ochronę udało się sforsować dość łatwo, ale tego samego nie dało się powiedzieć o dwóch niewiastach strzegących wejścia do pokoju wywszczepień. Ich nie ciekawiły ani zapisy, ani kwadraty a jedynie to, że wpuszczać miały osoby po pięćdziesiątym rokiem życia, nie wywszczepione ani razu, z rakiem, cukrzycą, otyłością bądź innym schorzeniem. Taką miały kartkę z przykazaniem i nawet siwe włosy kolegi nie pomogły. Zalecono zadzwonić na numer ministerstwa zdrowia, który to numer jest niezwykle oblegany i w związku z tym na odebranie oczekuje się dobrych kilkadziesiąt minut. W między czasie okazało się, że można zmienić miejsce zapisu za pomocą programu, więc następnym miejscem, za namową kolegi, został szpital nieopodal centrum handlowego.
Po drodze udało się połączyć z panią telefonistką, która wyjaśniła, że może i udało się zapisać, ale jeśli nie osiągnięto pięćdziesiątego roku to niewątpliwie błędnie, żadnego zaszczepienia nikt nikomu nie udzieli, a zapis się skaskuje i zrobi nowy, kiedy będzie uczciwie i po Allahowemu.
To podejście różniło się od tego, który wyraził szpital, gdzie co prawda sala szczepień była na głucho zamknięta, ale nikt się tym specjalnie nie przejmował, bo akurat wypadała pora modlitwy, więc to nic nadzwyczajnego. Jednakowoż, aby się upewnić można było udać się do rejestracji znajdującej się po przeciwnej stronie ulicy. Tam miła pani wskazała pana odpowiedzialnego za szczepienia, który przyznał, że szczepić się co prawda można, ale nie tego dnia i nie w tym miejscu, bo szczepionek akurat nie dowieźli. Radził więc znaleźć inne miejsce, zresztą jedne sam polecił. Po zebraniu chłopaków do wyjazdu do kolejnego miejsca, nasunęła się jednak myśl, że być może przydałoby sie jakieś pisemne skierowanie. Co by dalej nie odprawili, z powodu wieku, braku, lub czegokolwiek innego. Niestety, okazało się, że skierowań nie wystawia się, ale uprzejmie służą przekierowaniem przez program w telefonie. Cóż z tego, skoro okazało się, że w miejscu polecanym przez pracownika szpitala wolnych miejsc już nie było. Były w innym, przy uniwersytecie, tym razem męskim, który stał się kolejnym celem wycieczki.
Po pokonaniu labiryntu podziemnych parkingów z ruchem jednokierunkowym, przy którym wszyscy jeżdżą pod prąd udało się dostać do kazamatów z wielkim plakatem zachęcającym do szczepień. Kolega Hindus zapytał idących przodem Hindusów, z których żaden nie wyglądał na 50 lat, czy oni też na kłucie. Nadzieja lekko upadła kiedy okazało się, że oni owszem, na kłucie, ale pierwsze. Pilnujący wejścia młody Arab wychodził ze skóry żeby pomóc dostać się do środka, szczególnie kiedy dowiedział się, że odesłano tam z innego miejsca (to prawdą było tylko w połowie, bo owszem odesłano, ale gdzie indziej), no i że jest kolega Hiszpan, co to się zna na piłce nożnej. Niestety, mimo jego wysiłków, a być może w ich skutek, natychmiast zjawił się jakiś gruby i śmierdzący ochraniarz, któren zrugał pomocnego Araba w jego narzeczu. Pomocny Arab przeprosił wylewnie, wyjaśniając, że pomóc nie może, i że trzeba czekać cierpliwie na ukończenie pięćdziesięciu lat, względnie zmianę zasad wywszczepiania. To wydawała się być chwila przełomowa, w której część (dwie trzecie) ekipy chciała zakończyć przygodę i z podkulonym ogonem (lub też – na tarczy) wrócić do biura przyznając się do sromotnej porażki. Niżej podpisany zdecydował jednak inaczej i po kolejnej zmianie ekipa pomknęła szaleńczo stołecznymi ulicami w kolejne miejsce, z sercem na dłoni.
Kolejne miejsce okazało się wybitnie niearabskie, nowy budynek z ciasnym podziemnym parkingiem, w mieście, gdzie w środku występują olbrzymie zagospodarowane nieużytki a parkingi niejednokrotnie stanowią wielokrotność powierzchni budynków którym towarzyszą. W środku marmury, błyszczące chromy, światełka, bardziej to jak pałac niż przychodnia, a czysto, że z podłogi można jeść. Winda zawiozła z piwnicy na parter, a tam uprzejmy recepcjonista wyjaśnił, że szczepienia odbywają się pomiędzy parterem a piwnicą. Jak się po chwili okazało powiadamiał o tym umieszczony wewnątrz dźwigu osobowego (i przeoczony przez wszystkich) plakat wielki jak stodoła.
Na miejscu należało udać się do stanowiska zapisowego, a tam okazać jedynie dowód osobisty i po pięciu minutach od wyjścia z dźwigu cała ekipa była szczęśliwie zaszczepiona. Pozostawało jedynie oczekiwać na ozdwierciedlenie tej radosnej wiadomości w programie telefonicznym. Według zapewnień pracowników tej placówki, powinno to nastąpić po kilku minutach, a w ciągu godziny to już bezwarunkowo. Jeszcze tylko pamiątkowe zdjęcie pod tablicą szczepionkową i powrót do biura – z tarczą! Wiatru w i tak już rozpięte żagle dodawało odzwierciedlenie udanego szczepienia, które nastąpiło u jednego z kolegów jeszcze przed wyjazdem z parkingu.
U drugiego następnego dnia…
U niżej podpisanego nie.. Pracownik numeru telefonicznego ministerstwa zdrowia polecił odczekać jeszcze dzień, a po dniu, inny pracownik tego samego telefonu uprzejmie wyjaśnił, że może to zająć do dwóch tygodni. Pracownik szpitala stwierdził, że to już nie jest sprawa szpitala, bo szpital wyszczepił i wpisał. A nic się nie dzieje… chyba, że u innych…
Kolejny telefon do ministerstwa zdrowia odebrała pani. Panie są bardziej pomocne od panów, bo im się chce. Po sprawdzeniu danych, okazało się – o zgrozo! – że brak jest jakichkolwiek wiadomości o odwiedzeniu szpitala, a tym bardziej o jakimkolwkiek wyszczepieniu, ale zgłoszenie przyjęte i proszę oczekiwać na telefon ze szpitala.
Przyjęcie zgłoszenia potwierdzono wieczorem i następnego dnia rano. A w południe zadzwonił niezwykle uprzejmy pracownik szpitala powiadamiając, że nie posiada żadnych śladów jakiegokolwiek szczepienia osoby takiej a takiej. Szczęśliwie, osoba taka a taka posiadała nie tylko zapis w to miejsce i na ten dzień, ale także zdjęcie jako dowód wykonany zaraz po szczepieniu wraz z innymi osobami, u których to szczepienie odzwierciedlono. Wobec tak silnego materiału pracownik szpitala musiał ulec i w ciągu pół godziny uaktualnił program telefoniczny odzwierciedlając wykonane szczepienie. Szczęśliwie. Zbierajta dowody ludzie.
W zamierzchłej przeszłości, kiedy można sobie było jeździć za granicę i wracać, podczas jedynych arabskich świąt, czyli tego na koniec (s)Ramadanu i tego na pielgrzymki, kto żyw kupował bilet i jechał sobie do jakiegoś normalnego kraju. Ponieważ jednak normalne kraje się wypieły i powprowadzały przymusowe dwa tygodnie odosobnienia dla przyjeżdżających zza granicy wszystkich bez wyjątku to się nie wyjeżdża i kwitną podróże wewnętrzne. Swoją drogą, akurat Królestwo Dwóch Meczetów jeszcze zachowuje sie prawie w porządku, bo po przyjeździe wystarczy ujemny wynik badania, żeby wrócić do normalnego życia. To idzie wytrzymać, nie idzie natomiast wytrzymać tego programu, tej Tawakkalny zasranej, co to ją trzeba okazywać, żeby do sklepu wejść. Ale mało okazać, jeszcze trzeba jakiś zamazany kwadrat wczytać wchodząc i wychodząc też. A najgorsze jest to, że ten program działa tylko w telefonie (no, nie tylko, bo na BlueStacksach też, ale nie całkiem i nie do końca) i jeszcze tylko z najnowszym oprogramowaniem, co zmusza do zakupu nowego telefonu, a teraz takich z guzikami to już niestety nie robią. A jeszcze te bandyty w tych sklepach to te najtańsze oczywiście na wystawie nie pokażą i trzeba pytać, pokazywać i dopiero któryś tam w kolejce praktykant znajdzie. Bo oczywiście wszędzie są te kitajskie wyroby, że niby najtańsze, a przecież, prawda, nie będziem Kitajcom, komunistom śmierdzącym (prawdziwie, był kiedyś taki jeden w przedziale sypialnym w pociągu z Amsterdamu do Warszawy) dawać zarabiać. Ale na takiego skąpca jeszcze się, szczęśliwie (na razie) mocny nie trafił i dali ten najtańszy i też żółty, ale nie kitajski.
No w każdym razie wyposażonym w telefon oraz ten program obrzydliwy można się było udać na dworzec PKSu celem uczestnictwa w szale wycieczek krajowych, tym razem w kierunku Królowej Morza Czerwonego, czyli Dżuddy.
Poczekalnia.
Dworzec PKSu w Rijadzie znajduje się, podobnie zresztą jak i kolejowy, w starej części miasta zwanej Al Bahta. To już jest trzeci swiat. Dziurawe drogi, półciezarowki przewożące na pakach stada Hindusów, nawoływania, laczki bez skarpet i opatuleni w szmaty tubylcy i przyjezdni spoczywajacy na brudnych chodnikach. Dworzec sam w sobie nie różni się tak bardzo od tego, co możnaby zobaczyc np. w Wlk. Brytanii. Metalowe siedziska, bufety, czyli bary z gorącymi i zimnymi przekąskami i sklepy. Tylko ponuro i mocno zużyty, choć ciężko chyba nazwać go brudnym. Może z wyjątkiem ustępów, które przypominają te z ostatnich lat PRLu i pierwszych demokracji – jak ktoś jeszcze pamięta, jak nie – to zdjęcie.
Ustęp na PKSie
Zdjęć prawie nie ma, były, ale ochraniarz chcial sie poczuc ważny. Zauważył, że robi się zdjęcie ogolnego widoku poczekalni dla odjeżdzajacych, do której wstęp mozliwy jest jedynie dla posiadających bilet i po jego okazaniu. Przybiegł, biglował cos po arabsku, kazał iść za sobą,., poprowadzil dodrugiego w kantorku i kazali wszystkie zdjęcia wykonane na dworcu usunąć. Wiec zostało jedynie jedno szpiegowskie telefonem (właśnie tej poczekalni) i ustęp z aparatu…
Autobus z zewnątrz
Autobus jest prawie nowy, SAPTCO – przedsiębiorstwo komunikacji autobusowej obsługujące połączenia międzymiastowe, oraz szczątkowe miejskie w Rijadzie, Dżudżdzie i Mecce zakupiło, bodajże w 2018 roku Mercedesy do przewozu głównych potoków. Niestety, zgodnie z miejscową tradycją są brudne, lepiące się, no i niezbyt wygodnie. Nie tylko ze względu na odstęp między siedzeniami, które jak na autobusowe standardy nie są najgorsze, siedzenia tez nie są najgorzej wyprofilowane, ale niestety, w przypadku zwykłego dwumetrowego pasażera górna krawędź siedzenia przebiega poniżej barków. Bardzo się to daje odczuć po podróży.
I z wewnątrz.
Kiedyś był taki dowcip, jak to walczono z rasizmem w Ameryce i nie dzielono na białych i czarnych, bo wszyscy byli niebiescy, a w autobusach ciemnoniebiescy siadali z tyłu a jasnoniebiescy z przodu. W PKSach w Królestwie Dwóch Meczetów z przodu siadają opatulone na czarno białogłowy, może być, że z mężem, z tyłu natomiast mężczyźni, którym akurat przyszło podróżować bez którejkolwiek ze swoich dwóch połówek. Autobus dzieli przewiązany przez korytarz pas bezpieczeństwa.
Między Rijadem a Dżuddą połączeń jest naprawdę wiele, w takcie godzinnym, albo nawet częściej. Podróż zajmuje 11-12 godzin, mogła by mniej, ale – po pierwsze trzeba objechać Mekkę, do której niewierni nie mają wstępu nawet przejazdem, a po drugie są postoje. Dwa. Nie na jedzenie (no, na jednym kierowca je posiłek, ale kto nigdy nie był w zajeździe „Chrobry” w Torzymiu, niech pierwszy rzuci widelec) i nie w celu fizjologicznym bynajmniej. Modlić się trzeba jak każe Mahomet. Czyli, że na każdym zajeździe przy autostradzie jest meczet. I tam trzeba iść się kajać przed Allahem. Z boku meczetu jest dopiero umywalnia z kabinami. Można skorzystać, chociaż nieswojo, pośród owymających się rytualnie Muzułmanów. No i oczywiście nie ma muszli. Zwyczajem arabskim – „na Małysza”. Każdy taki postój obwieszczany jest przez kierowcę okrzykiem wywołującym pasażerów, zaś odjazd – trzykrotnym trąbnieniem. Klakson to chyba jedyny układ pojazdu nie oszczędzany przez Arabów. Żarówki kierunkowskazów na przykład w wielu autach pozostają nietknięte przez cały okres użytkowania.
Meczet na MOP-ie musi być.
Dworzec autobusowy w Dżudżdzie, podobnie jak w Rijadzie znajduje sie w starej dzielnicy miasta. Pasażerów wyrzuca sie pod płotem, bo w końcu zapłacili, dojechali i juz więcej brudzić dworca bądź autobusu nie muszą. Pod dworcem oczywiście dziady drą mordy, żeby skorzystać z ich niezarejestrowanej taksowki, żeby mogli orżnąć. Ale nie tylko. Przy dworcu, zarówno w Dżuddzie jak i Rijadzie ustawione są w szeregu stare poniemieckie gruzy nienależące do PKSu. To prywatna inicjatywa. Spora część tych którzy stoją pod dworcem właśnie nawołują do podróży ich zdezelowanym trupem. Także wyłapują zdążających w kierunku dworca pasażerów oferując im alternatywną formę podróży. Jak mówiłem, trzeci świat. Acha, i zanim ktoś powie, że to jest taka cecha bliskiego wschodu i taki ma urok, to jest to tak samo urokliwe jak bycie zaczepianym przez podpite rumuńskie prostytutki wątpliwej urody na Calle del Montera w Madrycie. Powinni wziąć i kijami rozgonić te całe tałatajstwo na cztery wiatry.
Za to jak się już wyminie tę całą żul i przejdzie parę kroków na wschód, można cofnąć się w czasie o dobre kilkaset lat. Przekraczając ulicę Al Dhahab, zaledwie piętnaście minut spacerkiem od dworca PKSu wkraczamy do epoki kupcow, galer i czasów świetnosci Dżuddańskiego portu. Dzielnica Al Balad to tutejsze stare miasto poprzecinane wąskimi uliczkami, przy których stoją chylące się niejednokrotnie ku upadkowi (dosłownie, nierzadko wsparte na drewnianych belkach, a często już połegle w rumowiskach) kupieckie domy. Z okiennic wypadają szczebelki, ze ścian wykruszają się cegły, powiększają się pęknięcia, ale wszystko tworzy naprawdę niesamowite wrażenie, trudne do wyrażenia słowami. Każdemu, kto kiedykolwiek zaplącze się w ten zakątek świata, serdecznie poleccam. Jedną z najznamienitszych kamienic – dom kupca Nasifa zamieniono w muzeum, ktore niestety nie bylo czynne z powodu po(s)ramadanowego świeta. Jednak spacer po dzielnicy pozostanie w pamięci na długo. Tym bardziej, że od czasu do czasu gdzieś przemknał hindus z zakupami lub przejechal arab terenówka, dajac swiadectwo temu, że ta dzielnica wenecjopodobnych ruin jest ciagle zywa i tylko pozornie pozostaje we wladaniu wszechobecnych gołębi i kotow.
Al Balad, wybór zdjęć.
Jedynym świadectwem współczesności są porozstawiane baniaki z wodą, przeznaczone do powszechnego użytku, choć tego dnia wszystkie były puste, także pochodzący pewno z jakiegoś Bangladeszu, Nepalu, czy tam innej Kambodży pomywacz chodził styrany od jednego do drugiego w poszukiwaniu kropli wody tego gorącego i parnego poranka. Ze względu na bliskość morza, powietrze w Dżuddzie jest o wiele wilgotniejsze niż w Rijadzie, z tego powodu wydaje się dużo gorętsze, a przy okazji bardzo zwiększa potliwość. Z tymi pomywaczami, to jest prawdę mówiąc straszna sprawa, bo oni przyjeżdżają z jakichśtam wiosek na końcu świata, a tutaj są traktowani gorzej niż zwierzęta. Mimo stałej pracy śpią na ulicach, nie mają też tak na prawdę miejsca do obrządzenia się i dostają groszowe stawki. A Araby śmiecą okrutnie, idzie sobie taki, pije wodę, czy inną Mirindę i ciska po prostu pod siebie pustą flaszkę, czy puszkę. Zupełnie bez żenady, nawet nie patrząc, czy ktoś jest w pobliżu. Chyba nie ma drugich takich brudasów na całym świecie.
Śpiący na ulicy pomywacz, to niestety nierzadki widok w arabskich miastach.
Następnym punktem wycieczki była przejażdżka pociągiem z lotniska w Dżuddzie na najbliższą stację. Pociąg jeździ z Mekki do Medyny, ale te są niedostępne niewiernym, więc pod uwagę mógł być brany tylko krótki odcinek. Jest też stacja w samej Dżudżdzie, ale ta spaliła się jakieś dwa lata temu i jakoś nie przyszło nikomu do głowy, żeby ją oddać do ponownego użytku. Jak mówiła Kasia ze Zmienników „Remont zawsze trwa dłużej.” … Lotnisko od centrum oddalone jest daleko, więc żeby nie płacić za dużo tym taksówkowym złodziejom, część podróży odbyła się autobusem miejskim. Te autobusy miejskie to pilnie skrywana tajemnica, a żal trochę, bo nie są takie najgorsze, a cenowo bardzo zachęcające. Za niecałe 4 złote można przejechać całą trasę i nie są w środku wcale brudniejsze od taksówek. Ponadto na końcowym przystanku wsiada taki śmieszny mały człowieczek i rozpyla mgiełkę odkażającą. Ciekawostką jest brak przystanków. Po prostu wystarczy ustawić się na trasie przejazdu i machnąć ręką, żeby autobus zatrzymać. Czyli podróż na lotnisko kosztowała 3.60 za pierwsze 22 kilometry autobusem i 30 za kolejne siedem taryfą. Oczywiście na gębę i bez licznika. I jeszcze raz powtarzam, nie ma nic urokliwego ani przyjemnego w targowaniu się ze śmierdzącym, brudnym złotówą w śmierdzącej, brudnej gablocie o cenę.
Autobus miejski.
Nowootwarte lotnisko w Dżuddzie wygląda. Nie wiem, czy dobrze, czy źle (mnie nie podchodzi), ale robi wrażenie. Pozytywne, czy negatywne inna sprawa, ale robi. Potęguje to wrażenie akwarium z rybkami różnych rodzajów ustawione na przyległej do lotniska (i stanowiącej jego część) stacji kolejowej. Ale w ustępie, niby wszystko nowe i czyste, a desek nie ma, muszle są bez desek, ale za to papier mają, to już w ogóle zdaje się przeczyć rozsądkowi.
Stacja kolejowa na lotnisku.
Związku między hiszpańską i saudyską rodziną królewską nie są tajemnicą, nie dziwi więc tak bardzo, że linię kolejową zwaną „Hamarain” prowadzącą z Medyny do Mekki przez Dżuddę budowała hiszpańska firma, pociągi dostarczyła hiszpańska fabryka, obsługują je koleje hiszpańskie (bezczelnie pod własną nazwą, nawet nie przez spółkę celową, jak to się zwykle robi) a utrzymaniem zajmuje się społka odpowiedzialna za utrzymanie hiszpańskiej sieci kolejowej.
I o co tyle hałasu?
Pociągi Talgo są w ogóle bardzo ciekawe i jedyne w swoim rodzaju. Ze względu na wychylne pudło (mechanicznie, a nie elektrycznie i przez to proste w obsłudze) zawojowały kraje z kiepską infrastrukturą (m.in. Kazachstan, Uzbekistan, Rosję), ale pojawiają się też np. w Stanach Zjednoczonych a do niedawna jeździły też w Niemczech jako pociągi nocne.
Dworzec na lotnisku jest dworcem czołowym, połączonym łącznicami z główną linią. Podobnie jak przy podróży do Dammamu, także tutaj oczekuje się na przygotowanie pociągu i wsiadanie odbywa się pod nadzorem i po prześwietleniu bagażu. Oczywiście więc fotografowanie pociągu i chodzenie po peronie natychmiast wywołało spod ziemi czterech ochraniarzy, którzy osobiście odprowadzili i wsadzili do wagonu. Niesamowite, co oni mają do tych zdjęć.
Podróż pociągiem w obie strony (w jedną drugą klasą, w drugą pierwszą, bo pasażerów jest wielu i trudno o wolne miejsca) bardzo wygodna, chociaż trochę wężykuje. Prędkość do 250km/h. Zarówno pociąg jak i dworce lśniąco czyste i zawsze wsiadanie odbywa się pod nadzorem.
Natomiast wyjazd z tego lotniska do miasta to już jest czyste złodziejstwo. Otóż jakiś czas temu pojawiły się w dużych miastach takie zielone taksówki, zwykle taksówki były białe, a pojawiły się nowe, zielone. Te zielone taksówki, to chyba należą do jednego przedsiębiorstwa i odznaczają się tym, że mają złodziejskie stawki, nie wydają reszty (bo niby tylko kartą płatne), kierowcy nie znają tras (kazał sobie wpisać w jego telefon „plaża” w nadmorskim mieście słynącym z tejże, a i tak trasę pogubił mimo wskazań telefonu) co więcej wyparły z lotnisk normalne przedsiębiorstwa taksówkowe, które woziły ludzi za uczciwe pieniądze i których kierowcy znali miasto. A innej możliwości wydostania się z lotniska niż taksówka (zieloną, bo innych nie ma), czy samochodem nie ma. Więc skoro za dojazd do przystanku autobusowego zakrzyknęli 80 zł, to za te 80zł już się pojechało, prawda, na plażę. W końcu po to tutaj wszyscy przyjeżdżają i istotnie, na bulwarze nadmorskim widać pełno spacerowiczów. Większość miejscowych, ale jest też wielu najemnych. Wszyscy siedzą, smażą się na słońcu, albo baraninę na grillu. Dzieciaki się bawią, ktoś tam wędkuje, po prostu sielanka. Ale ustępy płatne. Co więcej nie wystarczy położyć pieniążki babci na talerzyku, jak to jest w zwyczaju, tylko trzeba wrzucić bliżej nieokreśloną kwotę do maszyny, która wypluje kartę, która to karta umożliwia wstęp do kabiny na całe 15 minut.
Niespotykane w innych miastach są plaże, na których można się nie tylko wygrzewać, ale też pływać. Co prawda w kapokach, ale zawsze zaskoczenie. Oczywiście nie było tu dziewcząt w bikini (takowe też są, podobno, ale na prywatnych plażach przynależących do hoteli, których, swoją drogą nie brakuje – Radisson, Movenpick, Sheraton – każdy znajdzie coś dla siebie), jednak już zezwolenie na to, żeby mężczyźni przebywali w przestrzeni publicznej z odkrytą górą to nowość.
Bulwar nadmorski
Wdłuż ciągnącej się kilometrami promenady nadmorskiej znajduje się też oceanarium, wejście oczywiście łączy się z gimnastyką z tą przeklętą Tawakkalną, cena biletu – 50zł, też nie jest do końca uzasadniona, ale jakieś tam rybki można pooglądać. Wrażenie robi szklany tunel, w którym przepływają nad głową rekiny. Niby jest się bezpiecznym, ale takie nieswoje uczucie.
Spacer wdłuż usadzanego palmami i upstrzonego małymi trawnikami i fontannami bulwaru nieoczekiwanie kończy płot i zakręt biegnącej wzdłuż niego ulicy. Niecały kilometr od tego miejsca znajduje się końcowy przystanek autobusu Nr 7A, który zawiezie w pobliże PKSu w podróż powrotną. Niestety, barierą nie do przeskoczenia okazała się autostrada, którą co prawda gugiel proponował przebyć „w bród” i widać, że budowniczowie w pasie rozdzielającym pozostawili wybrukowane przerwy między trawnikami z takim zamierzeniem. Bez uprzedniego przygotowania nie wydawało się to dobrym pomysłem. Przejście kilku kilometrów na południe nie przynosiło rozwiązania. Znajdujące się o kilka kilometrów na północ narysowane na guglowej mapie skrzyżowanie okazało się skrzyżowanaiem jedynie z założenia. Nie było tam żadnych świateł, a ustawione w poprzek zapory skutecznie utrudniały przekroczenie autostrady zarówno przez pieszych jak i zmotoryzowanych. W międzyczasie zaszło słońce, a okolicę spowił mrok.
W odpowiedzi na uniesioną w akcie ostatecznej desperacji rękę, zatrzymał się Hyundai Accent z murzynkiem Bambo za kierownicą. Cel podróży – druga strona ulicy. Tylko tyle i aż tyle. Okazało się, że nawet samochodem zajęło to kilkanaście minut, którą umiliła zwyczajowa rozmowa „skąd pan jest” „z Polski” „a, to ja znam, bo mój brat robi w Amsterdamie”. Na zwyczajowe pożegnanie „Ile?” murzynek Bambo odpowiedział niespodziewanie „nie trzeba”, więc dostał dychę. A ci, którzy twierdzą, że Boga nie ma, niech wiedzą, że jak najbardziej jest i działa przez murzynków Bambo, których bracia robią w Amsterdamie.
Autobus był o dziwo na miejscu i bez przygód dowiózł do miasta, które w międzyczasie przekształciło się w bliskowschodni bazar ze stoiskami, krzykami sprzedawców mieszającymi się z pieniami z meczetu i mnóstwa śniadych przybyszów stojących, siedzących lub snujących się bez większego celu…
Ponieważ udało się przybyć na dworzec nieco wcześniej obsługa wsadziła do wcześniejszego autobusu, co przynajmniej rozkładowo nie przełożyło się na zmianę czasu przyjazdu.
Autobusy miejskie w Rijadzie są nieco bardziej zdezelowane i nieco brudniejsze niż w Dżuddzie, jednak nie na tyle, żeby konkurować z taksówkami. Mają też mniej uprzejmych pasażerów, którzy nie płacą za bileta. Właśnie jeden taki wsiadł, dziwny jakiś, opatulony i w ciemnych okularach, owinięty w szmaty równo – musi jakiś przebieraniec… W każdym razie autobus nie ruszył, zanim kierowca nie wyrzucił delikwenta.
Krótko mówiąc ciekawy wypad, a wnioski są takie, że podróż PKSem to nie jest dobry pomysł, autobusem miejskim za to niezły, jeśli jest po drodze. Stare miasto jest ciekawe, a przynajmniej będzie, zanim się nie zawali do końca. A w ogóle Dammam dużo ciekawszy od Dżuddy jednak.
Z końcem września, kiedy jeszcze trwała blokada granic Królestwa, ale wokół już krążyły plotki o ich rychłym otwarciu (chociaż plotki takie krążyły od kilku co najmniej miesięcy a przewidywany czas przesuwał się z września na listopad, potem na październik, potem znowu na listopad…) Ministerstwo, bodajże zdrowia, ustami swojego nadrzędnego wydało oświadczenie, według którego „nie przewidowano wznowienia przewozów międzynarodowych w najbliższym czasie”, no i że po Nowym Roku ukaże się komunikat odnośnie dalszych kroków w tej sprawie.
No i kiedy ta wiadomość, nie da się ukryć, nieco zasmuciła właściwie wszystkich, dwa dni później Agencja Prasowa obwieściła, że uruchomienie lotów międzynarodowych nastąpi nazajutrz, dzięki miłosierdziu i trosce Jego Wysokości. Zakład pracy oczywiście musiał przetrawić te wiadomości i przepuścić ją przez swoje zakładowie trzewia, które po upływie trzech tygodni wydaliły instrukcję w sprawie podróży służbowych. Częściowo przez to, że nie wiadomo było na ile pewne i trwałe jest to otwarcie granic, a częściowo dlatego, że w Korei obowiązuje ciągle wymóg dwutygodniowego odosobnienia po przyjeździe.
Z tym odosobnieniem, to też jest ciekawa sprawa, bo nie można się odosabniać z rodziną. Czyli, że moi koledzy obdarzeni połowicą i potomstwem musieli (i muszą, bo teraz „drugi turnus” wyjechał) wynajmować mieszkania na dwa tygodnie w kwocie dalece przewyższającej koszt zwykłego wynajmu. Każdy orze jak może prawda…
W każdym bądź razie, dzieki miłościwemu ukazowi Jego Wysokości mnie również dane było odwiedzić kryjówkę nad morzem Japońskim. Oczywiście nie tak od razu i nie tak po prostu, ale po przygotowaniach i przejściach.
Na początek zatem należało przejść badanie na Chińskiego Wirusa, żeby móc wsiąść do samolotu. To badanie przeprowadzono w prawdziwie arabskim stylu. Czyli, że zakład pracy załatwił badanie w laboratorium z drugiej strony miasta. W tym laboratorium przetrzymali nas jak psy, najpierw przykazując wpisać nazwisko i numer telefonu na listę społeczną i oczekiwać na zewnątrz przybytkum, aby najpierw załatwić oczekujących tubylców i aby nie narażać ich na krępujące towarzystwo obcych.
Ale nie z wujem takie numery. Po wpisaniu nazwiska na listę, ustawiłem się w przedsionku na tyle, aby nie przeszkadzać w przejściu, ale też aby nie tracić kontaktu wzrokowego z rejestratorką. Ponieważ, naturalnie nikt do nikogo nie zadzwonił, tylko w pewnej chwili rejestratorka krzykła i machła ręką, żeby do niej podejść. Dojść powiedzieć, że kiedy po dwóch godzinach od przybycia i wyznaczonego czasu opuszczałem laboratorium, pozostali z listy nieświadomie oczekiwali na parkingu.
Wynik i zaświadczenie wydano następnego dnia, kartki nie było, ale czekać kazali, chociaż tym razem co najmniej dwa razy krócej, zaś rejestratorka o uroczym spojrzeniu (bo nic innego przecież na widok publiczny nie wystawiają) wręczyła dodatkowo pudełko masek.
Sam dzień wyjazdu okazał się szaleńczym pędem, bo wypadła masa narad, tak że po ostatniej, to już był pęd na lotnisko, a jeszcze trzeba było pieniądze wymienić po drodze, bo na lotnisku ograniczenie go 5,000 zaledwie, a to tylko ok. 1,500 dolarów. A wiadomo, przez te kilka miesięcy to się nazbierało ogryzków. W banku trzeba było pobrać gotówkę i migiem w kantor. A w kantorze gruby Arab w zasmarkanej masce tak wylicza banknot po banknocie i jeszcze mu komputer musiał nie działać. Prawo Murphiego w całej okazałości, chociaż na lotnisko udało się dotrzeć coś 90 minut przed odlotem.
Przed lotniskiem ogonek jak po mięso i to tak postawione, że niby trzeba było gęsiego, no ale oczywiście gdzie by na bliskim wschodzie kto w ogonku stał i na miejscu wyznaczonym. W miejsce wyznaczonego jednego ogonka natychmiast powstały dwa lub trzy, a i tak cały czas się z boku dociskali. Aż korciło, żeby krzyknąć „pan tu nie stał”.
Szczęśliwie po przebyciu połowy drogi do wejścia krzykli, żeby pasażerowie do Dubaju weszli bez kolejki. A na lotnisku to już tumult normalny i rozgardiasz. Jedyne co, to wynik badania sprawdzali przy wydawaniu biletów.
Zakład pracy wykazał się miłosierdziem wielkiem pozwalając zatrzymać się w lotniskowym hotelu przez okres oczekiwania na przesiadkę. Długi, bo prawie ośmiogodzinny. Aczkolwiek, przynajmniej w tym Dubaju taki hotel to wielkie oszustwo i złodziejstwo jest. Po pierwsze, to można zamawiać pokoje na czas od trzech, przez sześć i dwanaście do dwudziestu cztereh godzin, ale czas na godziny liczy się nie od przyjazdu, tylko od godziny szóstej, dwunastej, osiemnastej lub północy. Poza tym liczą jak za zboże, bo mnie za sześciogodzinny pobyt wyszło ponad sześćset złotych. To dla takiego skąpca to już zepsuło całą podróż, nieważne, że kto inny płacił.
Lotnisko w Dubaju w ogóle to częściowo jest wymarłe, wszystko zgarnięto do jednej części, a w innych pogaszono światła. No tyle zostawiono, żeby przejść korytarzem. Ale, że wszystkich zmieciono w jedną część, to tam gdzie są ludzie to wygląda nawet zwyczajnie.
Zupełnie inaczej niż seulskie lotnisko, które jest opuszczone prawie zupełnie – ale ten czas przynajmniej wykorzystano na remonty i usprawnienia. O ile na seulskim lotnisku nie są to może czynności bardzo pilne, to lotnisko w Dubaju zdecydowanie najlepsze czasy ma daleko za sobą i odświeżenie przydałoby się zdecydowanie.
Z przyjazdem na seulskie lotnisko kłopot polega na tym, że to jest dwudziesty pierwszy wiek. Trzeba się zarejestrować w jakimś telefonie, podać numer swój, potem to sprawdzają i jakieś takie tam cuda.
A że telefon został w kryjówce nad morzem, to niestety nie był pod ręką, czyli że trzeba było podać numer kogoś innego. Szczęśliwie ktoś inny, kto nie wiedział ani o przyjeździe, ani tym bardziej, że jego numer będzie podany był na tyle ogarnięty, że skojarzył kto przyjechał i właściwie odpowiedział na pytania lotniskowego urzędnika.
Przejazd z lotniska możliwy był jedynie taksówką, elegancką, przedzieloną pleksi, żeby taksówkarz nie był narażony. Co prawda przebycie odcinka 300 kilometrów troszeczkę wyniosło, ale machnąć na to ręką. Każdy dzień w kryjówce jest dniem bezcennym.
Koreański sposób zajmowania się odosobnionymi z powodu chińskiego wirusa naprawdę robi wrażenie. Następnego dnia po przyjeździe i zainstalowaniu oprogramowania należało udać się na kolejne grzebanie w nosie. Co prawda w Korei nie ma obowiązku chodzenia po ulicy w maskach, i nie każdy chodzi, ale przechodzień poproszony przeze mnie o wskazanie kierunku, słysząc o miejsce które pytam niezwłocznie odsunął się o dwa kroki. Uprzejmie jednak wskazał drogę.
Jako, że miasteczko nad morzem Japońskim jest malutkie, nie było żadnych chętnych w kolejce. Po prostu stało sobie krzesełko pod namiotem, na którym polecono mi usiąść. Po chwili przyszła pani pobrać próbki oraz druga, aby objaśnić zasady odosobnienia. Przekazano również „zestaw przetrwania”, na który złożyło się czternaście masek, zestaw żeli odkażających, termometr (do zwrotu), worki na śmieci oraz środek do usuwania przykrego zapachu który z pełnych worków mógłby się dobywać. Bo przecież nie wolno podczas okresu odosobnienia tych śmieci wynosić. No i poradnik „jak nie zwariować podczas odosobnienia”.
Niestety zmagania z dwudziestym pierwszym wiekiem i zamawianiem przez internet nie przyszły łatwo, bo karta płatnicza (broń Boże kredytowa! Zwykła płatnicza) została zablokowana przy pierwszej próbie zamówienia jedzenia na wynos z jadłodajni. Szczęśliwie na stronie supersamu za zakupy z dostawą można było płacić przelewem z konta.
Ale jakby dla kogoś i to okazało się przeszkodą nie do przeskoczenia to urząd miasta po kilku dniach dostarczył rękoma i nogami urzędnika paczkę żywnościową z zupkami chińskimi, ryżem, daniami i zupami błyskawicznymi, płatkami glonów, mielonką i tuńczykiem w puszce. A miastowe w Seulu to podobno guzik dostali, a nie jedzenie.
A z tym telefonem to jeszcze tak było, że jak się go nie ruszyło przez jakiś czas to piszczał, żeby go tam pocisnąć, że się jest w domu i go nie zostawiło i nigdzie nie wyszło, bo były już takie asy. Jednym z pierwszych był podobno nawet nasz rodak.
Dzień przed zakończeniem okresu odosobnienia zadzwonił urzędnik informując o zakończeniu o godzinie 12.00 dnia następnego oraz o jego odwiedzinach celem odebrania termometru o godzinie 14.00 tegoż.
Punktualnie o g. 12.00 udałem się wynieść śmieci i motocyklem z którego po dziesięciu miesiącah nieużywania lekko uciekło powietrze (ale akumulator kręcił bez problemu) pojechałem do banku odblokować kartę. A telefon jak się nie rozkrzyczy, że opuścił miejsce odosobnienia. Więc w te pędy do urzędu, gdzie polecono zlekceważyć ostrzeżenia telefonu. Także i w banku udało się załatwić i jeszcze olej wymienić, a urzędnik przełożył wizytę na piętnastą.
Ponieważ zakład pracy wymagał dodatkowego badania po zakończeniu odosobnienia, badania tego dokonano w ośrodku zdrowia malowniczo położonym nad jeziorkiem, gdzie przemiła pani wszystko tak uprzejmie objaśniła, zaprowadziła, pomogła i pobrała, że aż miło.
W drugą stronę było niby podobnie, a jednak inaczej. Oczywiście, że potrzebne było badanie i to jeszcze z zaświadczeniem w języku angielskim. A że wylot był w niedzielę, a wtedy nieczynne, no to zaświadczenie trzeba było otrzymać w sobotę, czyli że badanie w piątek. I to niby powinno być wystarczająco, ale oczywiście na lotnisku w Dubaju musiał się znaleźć taki kierownik wszystkiego, co to wszystko wie najlepiej. No i najpierw przyleciał i przyczepił się, że zdjęć nie wolno na lotnisku robić, a potem mu wyszło, że zaświadczenie za stare. Szczęśliwie pracownik linii lotniczej był uprzejmy wyprowadzić go z błędu.
Samolot do Królestwa dwóch meczetów przewoził zaledwie kilkanaście osób, które po przybyciu poproszono o wypisanie danych dotyczących miejsca pobytu i podróży. Tutaj okres odosobnienia wynosić szczęśliwie tylko dwa dni, po których powinno nastąpić badanie zakończone wynikiem ujemnym. Podobnie trzeba założyć programy w telefonie (liczba mnoga, gdyż potrzebne są dwa celem odosobnienia oraz trzeci celem zgłoszenia się na badanie). Z tą wszakże różnicą, że nie krzyczy telefon jeśli leży nazbyt długo w jednym miejscu. Niespecjalnie zdaje się też przejmować, jeśli opuści się miejsce odosobnienia. Ponadto, mimo, że ustawowo okres odosobnienia wynosić ma dwa dni, program wyświetla ich czternaście. Przy czym po zakończeniu dwóch dni, również nie zwraca uwagi na jakiekolwiek przemieszczenia. Ale, kiedy przechodzi się badanie należy pokazać pielęgniarce ten pomazany czarnobiały obrazek, któren zawiera jakąś zaszyfrowaną wiadomość. Tak czy inaczej jeździć (jeszcze) można, choć już pojawiają się plotki, że miłościwie panujący myśli ukrócić ten przywilej. Daj Boże żeby myślał jeszcze przynajmniej przez Święta a wnioski i działania przypadły na Nowy Rok.
Kurczę pieczone, co ja mam takiego w sobie, że gdzie bym się kurde nie pojawił zawsze mnie biorą za kogoś z obsługi. Co bym nie robił i jak bym się nie zachowywał. Kiedyś, jeszcze za brytyjskich czasów najczęściej jakiaś białka prosiła mnie uprzejmie w samie, żebym jej sięgnął cośtam z górnej półki, bo ona sama – mała, krępa, niewywrotna – nie dostaje. Zawsze wyprowadzałem taką niewiastę z błędu, jednak nigdy nie odmawiałem pomocy. Teraz też, siedzę sobie w poczekalni pierwszej klasy na dworcu w Dammamie po całodniowym wyczerpującym marszu w pełnym słońcu, dzięki czemu poznalem prawdziwe znaczenie pojęcia „odwodnienie organizmu”. No więc w tej poczekalni sobie wstałem nalać soczku jabłkowego, bo można, bo jest za darmo (tzn. jak by to jakiś demokratokapitalista zapewne powiedział „w cenie biletu” i „się należy”) i bo jest smaczny. A ja cenię sobie wielce smaczny soczek jabłkowy niemal tak samo jak schłodzoną pepsi colę ze szklanej butelki (najlepsza, bo w puszcze to naprawdę popłuczyny straszne ostation). No i wstałem sobie nalać i od razu podleciały dwie zaputane pytać, czy ja tu pracuję, jednakowoż nie starczyło im śmiałości aby powiedzieć, czego im trzeba.
A facet obok, którego tu wwieziono na wózku inwalidzkim pięć minut temu dokonał cudu wstając z tego wózka i niezwkle sprawnie (choć o lasce) przeszedł sobie do stolika z jedzeniem też się poczęstować czym tam chciał. Allah jest zaiste wielki. No ale teraz z powrotem siedzi sobie na wózeczku i razem z nami czeka na pociąg do Rijadu osiemnasta pięćdziesiąt pięć, do którego zaczną nas wpuszczać za kilka minut. Bo tutaj do pociągu wprowadza się pół godziny przed odjazdem poczynając od prześwietlania bagaży niczym przy wsiadaniu do samolotu. To jest po to, żeby nikt nie wybuchł pociągu. Taki numer widziałem też jakieś osiem lat temu na dworcu Atocha w Madrycie. Są takie kraje, gdzie niestety nie można se wsiąść do pociągu jak człowiek.
Miało być krótkie wprowadzenie, a wyszła dygresja na dwa akapity, a wycieczka do Dammamu wynikła na skutek odgórnie, państwowo przydzielanych wolnych dni w związku z corocznym okresem pielgrzymkowym do Mekki. Swoją drogą, ci którzy byli (ocho, chromy znowu se spaceruje, mnie też mogliby dać wózek, bo po całym dniu chodzenia mam takie skórcze, że nie mogłem z taksówki wysiąść i teraz też mogi zgiąć nie mogę za bardzo) bardzo chwalą te pielgrzymki, szczególnie szlaki z atrakcjami. Bo to nie tylko odwiedziny w meczecie, ale też rzucanie kamieniami w szatana i odtwarzanie różnych zdarzeń starotestamentowych. Podobnież wyjątkowe przeżycie. Natomiast innowierców tam nie wpuszczają, a ja nazbyt jestem przywiązany do wiary katolickiej, i nie myślę się przechrzczać nawet żeby se porzucać kamieniami w szatana.
Zwykle w tym czasie każdy normalny obcokrajowiec kupuje długo naprzód bilety i pielgrzymkuje sobie do swojego kraju (no, chyba, że jest frajer i się nie załapał na bilety) ale w tym roku się nie da, Połączenia międzynarodowe są cały czas w zawieszeniu. W związku z tym, aby nie gnuśnieć w swojej pustynnej celi, zwanej inaczej kwaterą, narodziła się taka koncepcja kolejowej wycieczki. Arabia Saudyjska ma całe trzy linie kolejowe, jedną z Rijadu do granicy z Jordanią, drugą z Mekki do Medyny i trzecią najstarszą z Rijadu do Dammamu, ale ta pierwsza ma stacje umiejscowione na pustyni, nawet nie na obrzeżach miast, które obsługuje, więc jest to propozycja mało atrakcyjna, druga linia znajduje się na zachodnim wybrzeżu, więc najpierw trzeba by lecieć samolotem (wewnątrz kraju można) a trzecia wiedzie nad morze, na plażę, a jak śpiewała Majka Jeżowska „na plaży fajnie jest”, także wybór miejsca docelowego nie nastręczał trudności.
Oczywiście w normalnym kraju odległość stacji od centrum miasta, nie stanowiłaby problemu, ale to nie jest normalny kraj. Komunikacja miejska nie istnieje, są gdzieś jakieś szczątkowe linie kursującce po jakichś tam ulicach w stolicy, ale na pojedyńczych liniach w stolicy i Dżudżdżie się kończy, więc tak się nie da dojechać. Są co prawda taksówki czatujące na naiwniaków pod dworcami, ale te złotówy to są większe naciągacze niż te złodzieje z pod centralnego (kiedyś pamiętam facet policzył mi trzy dychy z centralnego pod plac Zwycięstwa do takiego okrąglaka nowego szklanego – to dziesięć lat temu było – bo jak stwierdził „to i tak jest na paragon i zwrot, to co panu szkodzi”); nie włączają liczników i potem śpiewają ile chcą za kurs. Już kilka lat temu tak daliśmy się naciągnąć z chłopakami w Dammamie właśnie. Chcielim nad morze, na tak zwany „Kornisz” to chłop do nas „halabala halabdlalala” jak córka Bin Ladena w Borewiczu, wywiózł nas do nikąd, wziął osiem dych i tyle go widzielim, chociaż mi to się wydaje, że on tam stał za krzakami i czekał żeby go zawezwać do pomocy. A my – taki guzik. Krok po kroku żeśmy se doszli na ten kornisz i jeszcze smaczną rybkę zdjedlim po drodze.
Więc moje postanowienie było takie, że żadnych złotów, tylko na nogach. W Dammamie to jest do zrobienia.
Dworzec w Rijadzie.
Pociąg do Dammamu odjeżdża ze starej stacji w Rijadzie, na wejściu na każdego pasażera czekał komitet powitalny, sprawdzacz od temperatury a oprócz tego ekipa, która rozdawała wodę i jakieś podarki, których nie otwierałem, bo se zatrzymam na pamiątkę. Zawiodłem sie nieco poczekalnią pierwszej klasy, przede wszystkim dlatego, że stolik z jedzeniem był pusty. Nie było moim zamiarem obżerać sie na chodzoną wycieczkę, ale pierwsze wrażenie – kiepskie. Smugi na podłodze owszem, świadczą o tym, że była myta ale kafelki bardzo łatwo się poleruje. Fikuśne krzesła i pogięte leżanki wydają się wisienką na nieco skisłym torcie. Dammamska przygotowana o niebo lepiej. Za to ustępy (dostępne dla wszystkich, nie ma oddzielnych dla pierwszej klasy) na plus – nie popsute i w miarę czyste. W Dammamie odwrotnie, nie ma desek i śmierdzi. Swoją drogą stacje w Rijadzie i Dammamie są IDENTYCZNE toczka w toczkę. Lustrzane odbicie. Fajna funkcja w AutoCADzie.
Poczekalnia pierwszej klasy w Dammamie
Pociąg zarówno z zewnątrz jak i z wewnątrz zdraca ślady zużycia. Fotele obite skórą, ale gdzieniegdzie pretarte i wstrętnie się kleją (nie od gorąca, bo jest nawiew). Bardzo fajne są ekraniki montowane w fotelach, na których można sobie pooglądać Smerfy i filmy dokumentalne o Arabii. I ciekawe i czas szybciej mija. Słuchawkę można sobie wpiąć w dziurkę obok fotela. W tym powrotnym pociągu to nie działa, ale rano działało i było bardzo przyjemne. Są wtyczki – europejskie, mimo, że w każdym arabskim domu są brytyjskie. No i internet, który działa jak chce, ale dzięki niemu można śledzić na telefonie trasę pociągu oraz jego prędkość i wspórzędne. To też ciekawa rzecz, szczególnie, że opóźnienia są na porządku dziennym.
Ciekawostką jest muszla w stylu europejskim. Dlatego, że standardem na Bliskim Wschodzie są ciągle „Małyszki” – ponadto Arabowie i co gorliwsi Muzułmanie w ogóle nie używają papieru toaletowego, tylko wody do podmywiania – a tutaj taka zwykła muszla z papierem, bez prysznica do podmywania.
Wnętrze wagonu pierwszej klasy
Arabowie wszystko robią niespiesznie, podobnie jest ze wsiadaniem do pociągu, szczególnie na stacjach pośrednich. Pociąg wjeżdża na stację Hufuf – wita go pusty peron, podobnież nikt w pociągu nie podrywa sie do wysiadania. Dopiero po kilku minutach od zatrzymannia pociągu na stacji na peronie pojawiają się pierwsi pasażerowie a wysiadający leniwie wstają i podrywają swoje bagaże. Postój pociągu na stacji jest w związku z tym dłuższy niż ma to miejsce w Europie bądż Azji. Taka miejscowa specyfika.
Po przyjeździe na dworzec w Dammamie.
Pociąg spóźnił się ok. 20-30 minut, a ja po wyjściu ze stacji (chciałem pomóc Arabce, która miotała się z dwójką dzieci i wielką torbą, ale odmówiła grzecznie lecz stanowczo, a ja nie miałem ochoty podzielić losu Św. Szczepana, więc odpuściłem) próbowałem znaleźć pozycję i trasę na plażę w telefonie. Szło to opornie, pewno ze względu na wiekowość mojego ukochanego LG Wine Smart pierwszej serii (ale nie zamienię go na nic innego), ale w końcu się udało. Swoją drogą podróżnego przybywającego do Dammamu wita widok niecodzienny dla arabskich miast – wielkie blokowisko z gigantycznymi budynkami nawiązującymi do tych nieudanych socjalistyczno-architektonicznym eksperymentów brytyjskich z okolic Sheffield w latach sześćdziesiątych, bądź tamtejszych osiedli socjalnych. Chociaż tutaj nie razi to tak bardzo. Być może dlatego, że w Arabii powszechne jest bałagan i zaniedbanie, a być może dlatego, że stoją sobie w zieleni i ta zieleń je jakoś ratuje. A może przyczyną jest to, że są osadzone w wykopie i na pierwszy rzut oka widać tylko górne piętra które zachowują jakąś tam estetykę, w miejsce zdezelowanych podwórek i nieczynnych punktów usługowych.
Dammamskie bloki na tle parku.
Dammam w ogóle sprawia przyjemniejsze wrażenie od Rijadu. Jest tam dużo więcej zieleni i różnych parków, jest jakby czyściej i porządniej. Ulice przystosowane są do ruchu pieszego i nawet starsze osiedla nie składają się z rozpadająch się i pordzewiałych ruder, przypominając bardziej azjtyckie zabudowania z ich ciasnymi uliczkami i przylegającymi do nich budynkami. Jest to na swój sposób urokliwe. Ciekawe, czy istniejący dawniej w tej okolicy sklep koreański znalazł się tam tylko przypadkiem? Nie sposób sie od nikogo dowiedzieć, bo dzisiaj o jego dawnej obecności świadczy tylko wytarty i wybrakowany szyld.
Dammamska zabudowa.
Piesza wycieczka po Dammamie okazała się strzałem w dziesiątkę, bo pozwoliła mi poznać klimat tego miasta. Pomimo pięćdziesięciostopniowego upału odrzuciłem więc propozycję podwiezienia, którą złożył mi przejeżdżający Hindus. Przede wszystkim dlatego, że lubię chodzić, ale też dlatego, że takie propozycje rzadko kiedy są składane bezinteresownie, szczególnie jeśli pochodzą od Hindsów. (U Arabów interesowność występuje niewspółmiernie rzadiej, jednakowoż trzeba uważać na pederastów, bo to jest ich ulubiony sposób na podryw).
Miejski termometr na tle stadionu – temperatura 50 stopni.
W Dammamie nie ma plaży jako takiej, ale jest ciągnący się kilometrami bulwar (ten „Kornisz” właśnie) na którym o dziwo nie było ludzi prawie wcale. Do brzegu doszedłem do pierwszej, to trochę wcześnie – zważywszy na popołudniową modlitwę większość sklepów i lokali pozostaje w piątek zamknięta do 14.00, jednak wraz z upływem czasu nikt nie przybywał. Udałem się w kierunku zachodnim mijając małą grupkę pakistańskich robotników (bez masek, a to niedozwolone!), kilkoro filipińczyków – po pół godzinie parę arabów w okolicy zamkniętego wesołego miasteczka, i na piaszczystej plaży jakichś obcokrajowców spacerujących między brzegiem zatoki a ich wielgachną amerykańską terenówką z nieustannie pracującą klimatyzacją.
Dammamski bulwar nad brzegiem zatoki perskiej.
W tym momencie, po ok. Dwóch i pół godzinach i czternastu kilometrach marszu, przyznam ze wstydem, że zacząłem odczuwać zmęczenie. Cienia niestety nigdzie nie było, podobnie jak miejsca, na którym można by spocząć, więc klapłem na słupku zabezpieczającym ciąg pieszy przed samochodami. Niestety okazało się, że ze względu na temperaturę powietrza (50 stopni jeśli wierzyć ulicznemu termometrowi) woda na zewnątrz plecaka miała nieco podniesioną temperaturę. Ta wewnątrz była w porządku, ale niestety szybko zeszła. Po kolejnej półgodzinie marszu z plecakiem wypełnionym 2.5litrami wody, komputerem, książką, zmianą ubrania, papierem toaletowym (cztery rolki – nie warto igrać z ogniem), książką (Franz Kafka „Proces” – nie polecam) i kilkoma innymi rzeczami okazał sie męczący na tyle, że zrobiłem sobie maleńką przerwę ,niestety na ławce na słońcu, bo w cieniu nie było. To też ciekawostka, że tyle ławek, palmy obok nich, a żadna nie dostaje cienia od tej palmy. Brawa dla architekta. Potem pojawił sie Arab robiący zdjęcia zatoce (jedyny człowiek oprócz mnie w tamtej części bulwaru), a następnie okazało się, że jego żony odnalazły jedyny ocieniony placek z ławkami, gdzie udałem sie niezwłocznie. Trochę pomogło.
Wyspa Murjan
Na tyle, że pierwotny plan udania się do najbliższego centrum handlowego, żeby napić się chłodnej pepsi coli i posiedzieć w chłodzonym wnętrzu postanowiłem odroczyć nieznacznie wybierając dłuższą ale bardziej atrakcyjną krajobrazowo drogę. To okazało sie błędem, bo nie tylko telefon się pogubił, a to oznaczało chodzenie w kółko przez kilka minut, to również odwodnienie organizmu zmusiło mnie do przystawania co kilkaset metrów celem uzupełnienia chociaż to te kilka łyków – prawie że wrzącej już w tym czasie wody. Na domiar złego centrum handlowe okazało sie jedynie budynkiem skupiającym lokale z wejściem z zewnątrz a spożywczak na przeciwko był zamknięty na popołudniową modlitwę. Na szczęście budynek „centrum handlowego” rzucał cień więc z braku sił jak i alternatywy usiadłem na stopniach wypijając resztki pozostałego wrzątku czekając na otwarcie spożywczaka.
Pojedyńczy turyści
Spożywczak otwarto po około pół godzinie, ale w tym czasie zjawiła się też taksówka, którą przyzwałem. Resztkami sił wgramoliłem sie do środka krzycząc na wydechu „na Kerfur”. Taksówkarz, złotówa zasrany oczywiście nie włączył licznika i skasował dwadzieścia złotych. To za dużo, bo na przykład dłuższy kurs na dworzec wyniósł jedynie dziewiętnaście – ale to z licznika. Chociaż mógł wyzłodziejować bardziej, więc niech mu tam będzie.
Dalsza część bulwaru z pojedyńczym Arabem, którego żony siedziały sobie w cieniu. Ławki są tak gorące, że nie da się na nich usiąść bez odparzania tyłka.
Teraz w tych centrach, „galeriach” handlowych na całym świecie to tak sie porobiło, że nie ma gdzie tyłka posadzić, bo to zawsze jest jakaś kawiarenka, czy restauracja i trzeba se coś zamówić. Jak w Hiperferdeksie. (Kiepscy to naprawdę, niestety, proroczy serial). Ja po kupieniu jednej pepsi szklanej, dwóch połówek w plastiku i półtoralitrowej czystej wody mogłem jedynie usiąść na ławce, na której siedziała już jakaś zaputana Arabka. Usiadłem celowo patrząc w przeciwnym kierunku, a ona mimo to uciekła. Trudno. Jak już doszedłem do siebie to jeszcze poszedłem na tę część bulwaru, gdzie byliśmy sześć lat temu z chłopakami. Wtedy było tam pełno ludzi, grali sobie w piłkę, grillowali (wzdłuż całego bulwaru są poustawiane nawet takie specjalne „kociołki” do grillowania) i ogólnie korzystali z życia w jego rygorystyczych islamskich ramach. Tym razem było wszystkiego coś pięć osób. Zjadłem sobie loda z Makdolalda (niedobry), kilka zdjęć, do Kefura po taryfę (postój tam jest) i na pociąg.
Rzeźba statku na rondzie przed Kerfurem.
Ale Dammam ogólnie bardzo na plus, bardziej niż ten Rijad zasrany, a w szczególności to więzienie pustynne gdzie nas trzymają teraz lewa jego mać. Udany dzień, chociaż w sumie po dziewiętnastu kilometrach chodzenia w upale, to chyba nie wstanę już do samego wtorku, kiedy to trzeba będzie wrócić do roboty.
Część bulwaru przed Makdonaldem – z takimi stopniami na których można by se usiąść i patrzeć na wodę. Pomysł dobrym tylko też się nagrzewają i siadać się nie da…
Acha, najważniejsze, woda jest niezwykle ciepła, gorąca wręcz – ale nieludzko wprost brudna. Kąpać się nie można.
Niejako przedłużeniem medycznych przygód opisanych poprzednio (acha i za pamięci, wynik badania – ujemny –przyszedł po dniach pięciu i trzech przypominających telefonach z mojej strony, nie zaś zapowiadanych trzech) okazało się wymagane przez zakład pracy dodatkowe badanie zdolności do pracy przed powrotem z odosobnienia.
Warto przy tym dodać, że nasza budowa trwa tutaj już będzie więcej jak sześć lat, nie dziwne zatem, że wydziały organizacyjno-kadrowe na wskroś przesiąkły tutejszą atmosferą i na miejsce badania wyznaczyły przychodnię odległą o przeszło 40 kilometrów. Przebycie tego odcinka zajęło nieco ponad pół godziny, a to tylko dzięki niezwykle rozbudowanej sieci śródmiejskich autostrad oraz ograniczonemu jeszcze, ze względu na trwające urlopowanie instytucji państwowwych, ruchowi drogowemu.
Oczywiście w przychodni też wszystko odbyło się w bliskowschodnim stylu, czyli zabrali nam nasze Kennkarty (zwane tutaj „Ikama”) spisując dane oraz pobierając opłaty dodatkowe do kosztów, które pokrywa ubezpieczenie a następnie kazano nam oczekiwać przez około trzy godziny aż obsłużeni zostaną wszyscy miejscowi.
Zresztą to uprzywilejowanie miejscowych było także widoczne już po rozpoczęciu badań właściwych. Po wykłóceniu się z pielęgniarzem i udowodnieniu mu wykonania opłaty (w państwach takich jak Arabia, czy Korea – pozbawionych państwowej służby zdrowia – najsamprzód sprawdza się potwierdzenie opłaty za żądany zabieg – mniej istotne rzeczy, np. przeciwskazania zdrowotne, bądź uczulenia, sprawdza się w dalszej kolejności) ustawiliśmy się w kolejkę. Najpierw do pobrania krwi, następnie do prześwietlenia. Miejscowi natomiast omijali nas szerokim łukiem będąć obsługiwanymi poza kolejnością.
Chociaż nie należy mieć im tego za złe. W końcu to ich państwo, my jesteśmy jedynie najemnikami, niezależnie od tego, jak hojnie wynagradzanymi.
Zresztą samo początkowe oczekiwanie pozwoliło na poczynienie kilku ciekawych spostrzeżeń. Samo to, że miejscowi są wielkimi bałaganiarzami jest powszechnie znane, także nie dziwią kubki, puszki, czy inne opakowania rzucane na podłogę przychodni przez interesantów. Chociaż mnie zszokowało, kiedy jedna pani uniosła chustę zasłaniającą twarz i splunęła na podłogę, siedząc na krześle oczekując na rejestrację. Był też pan, który przybył wraz z małżonką, i który mimo 45-stopniowego upału miał na głowie wełnianą czapkę z pomponem.
Na tle tego wszystkiego bezcelowe przybycie małego chłopca z widocznym porażeniem, który najpierw siedział pod rejestracyjnym stołem a następnie nie niepokojony przez nikogo zaczął wszystkich oklepywać był raczej przykrym wydarzeniem. Niestety, ze względu na wsobne związki ciągle popularne w krajach arabskich wiele jest osób urodzonych z różnego rodzaju genetycznymi powikłaniami.
Natomiast taki przejazd przez całe miasto na drugą stronę stolicy unawidacznia zróżnicowany charakter tego miasta. Niewątpiwie władzom zależy na tym, żeby pokazywać wysokie budynki i zieleń kilku reprezentacyjnych ulic, na których chcieliby budować drugi Dubaj (to też problem, bo już jeden Dubaj jest i nikt nie jest drugim specjalnie zainteresowany), bąć też mieszkalne dzielnice willowe.
Nie sposób jednak ukryć bliskowschodniego charakteru tego miejsca, czyli zatłoczonych ulic spowitych mgiełką smogu wzdłuż których ciągną się rzędy parterowych sklepów z poczerniałymi szyldami. Rumowiskami wypełnionymi piaskiem i gruzem wytryskującymi pośrodku osiedli mieszkalnych, gdzieniegdzie upstrzonych wrakami samochodów, które stoją latami pozbawione czyjegokolwiek zainteresowania.
Występujące miejscami uporządkowane zieleńce bądź oczka wodne nie zmieniają tego obrazu, raczej unawidaczniają przekrój społeczny ludności tego państwa. Przekrój, który ma też wiele zalet. Jak to powiedział jeden z moich kolegów, któremu było dane pracować w wielu państwach Zatoki Perskiej, w Arabi Saudyjskiej, w odróżnieniu od Dubajów, Katarów i innych petrodolarowych księstw, mieszkańcy znają pojęcie kultury i dobrego obycia. Właśnie dzięki temu, że nie wszyscy są krezusami urodzonymi w domach olejowych szejków.
Podejście Saudyjczyków do tej wszechobecnej choroby jest… ciekawe. Tak chyba najlepiej można to określić i to chyba może wytłumaczyć gwałtowny wzrost zachorowań, który nastąpił po wprowadzeniu obostrzeń, ale również w trakcie miesiąca Ramadanu, co niewątpliwie miało kluczowe znaczenie.
Na początku wprowadzono zakaz poruszania się między 17.00 a 6.00 rano, który zaraz szybko rozszerzono od 17.00 do 9.00 rano. Wyznaczono też strefy zamknięte i ogłoszono zakaz przemieszczania się między dużymi ośrodkami. To znaczy „ogłoszono” – Król ogłosił. Oczywiście zaraz się posypały wnioski o przepustki, z naszej budowy też. Rychło w czas, bo po kilku dniach ogłoszono całkowity zakaz poruszania się z wyjątkiem sprawunków, które były dozwolone między 9.00 a 17.00. Zakład pracy nasz uzyskał zwolnienie jako członek izby handlowej, które pozostawało w mocy całe dwa dni, za nim ogłoszono nieważność przepustek innych niż wydanych przez ministerstwo, ale przynajmniej mogłem chłopakom komputery na kwatery porozwozić, co by robota trwała.
Na szczęście szybko zaczęły przychodzić przepustki, co prawda nie dla wszystkich, ale jak się ktoś sprawnie zakręcił to jego zespół dostawał. Mój zespół dostał jako jeden z pierwszych z jednym wyjątkiem, jednemu z chłopaków kilka dni wcześniej urodziła się córeczka i żeby jej nie narażać zostawiłem go pracującego w domu.
Natomiast po paru dniach obowiązywania tego zakazu całkowitego oprócz posiadaczy przepustek, których po pierwsze nie było tak niewielu, po drugie, często i tak ich nie sprawdzano, bo na posterunkach nie było policjantów, a po trzecie i tak jak sprawdzali, to wielu puszczali „na gębę” że do sklepu, albo coś szybko z biura przywieźć… więc po kilku dniach, łaskawie z powrotem zezwolono na poruszanie się między godziną 9. a 17.
Oczywiście wszystkie te rozporządzenia wydawano na bieżąco i wchodziły w życie z chwilą ogłoszenia, które to ogłoszenie odbywało się na stronie agencji prasowej w godzinach 23. – 2. Rano. Tak się tutaj bawimy.
Przy czym to też było tylko teoretycznie, bo, na przykład, wracając z pracy dnia jednego po 20. zjechałem na stację po benzynę i sprawunki, i w tym czasie przyszła se z buta kobita z latoroślami też na zakupy i naprzeciw posterunku kontrolnego i pod oczami policjantów zakupy zrobiła i wróciła w rodzinnym harmidrze.
No i kiedy już wyglądało, że jest elegancko jest i kto miał przepustkę siedział na robocie cały dzień, kto nie miał to pół jeden z chłopaków przyszedł i poskarżył się, że jeden co nim dzieli pokój jest w odosobnieniu z powodu styczności z zakażonym. Zgłosiliśmy to niezwłocznie kadrowemu i BHPowcowi, którzy zlali nas totalnie, aż chłopak przyszedł kolejnego dnia z gorączką i wtedy wszystkich (włącznie z piszącym te słowa) posłali na kwaterę na trzy tygodnie. Przy czym, bez żadnych badań, które można co prawda zorganizować na własną rękę, ale to nie jest taka prosta sprawa. A z sześciu osób tego dnia odesłanych trzy zapadły na chorobę.
Zorganizowanie takiego badania bowiem, rozpoczyna się od telefonu na gorący numer ministerstwa zdrowia, gdzie trzeba przedostać się do lekarza, odbyć z nim telefoniczny wywiad a następnie do urzędnika, który zapisze na termin. To jest proste w teorii, bo w rzeczywistości każdy odbija się od jednego rozmówcy do drugiego z długimi przerwami między którymi można wysłuchać grobowej melodyjki. Najczęściej, jeśli komuś zdarzy się odebrać, to, pomimo wyboru opcji języka angielskiego na początku telefonu okazuje się, że dana osoba angielskiego języka nie zna i jeżeli ma dobrą wolę sprobuje przełączyć do innej; jeśli zaś tej dobrej woli brak to albo poleci się rozłączyć, albo rozłączyć osobiście. Wtedy опять wybieramy numer i czeka nas ponowna przygoda. Jeśli jakimś cudem starczy cierpliwości uda się połączyć z lekarzem i urzędnikiem który przyjmie informację i pobierze dane osobowe (w wyniku czego poleci oczekiwać na telefon z ministerstwa, który ma poinformować o terminie i miejscu badania), jeszcze musi ten urzędnik wpisać je w komputer. Oczywiście może się zdarzyć (tak jak mnie), że tych danych nie wpisze i wtedy trzeba będzie całą procedurę powtarzać po upływie jednego dnia. Mnie osobiście udało się doczekać telefonu z ministerstwa po upływie „zaledwie” trzech dni od pierwszej próby zgłoszenia. Bardzo uprzejma urzędniczka, która zaszczyciła mnie telefonem zapisała na pierwszy wolny termin już po trzech dniach. To znaczy, że czas jaki upłynął od zgłoszenia do badania, to sześć dni.
Na tym tle pozytywnie zaskakuje samo przeprowadzenie badania. Informacja o miejscu i czasie zostaje potwierdzona wiadomością na telefon wraz z odnośnikiem do mapy. Co prawda wyznaczona trasa wprowadza w błąd, ale na szczęście w pobliżu szpitala są osoby, które mogą pokierować we właściwe miejsce.
Kolejka aut do badania.
Całe badanie odbywa się bez wychodzenia z samochodu. Na wejściu stoją strażnicy, bądź policjanci, którzy sprawdzają zgłoszenia z telefonu i robią im zdjęcia następnie auto wjeżdża na teren szpitala. W zasadzie są dwie kolejki, ale akurat w naszym przypadku jedno auto się rozkraczyło tarasując jeden pas. Trudno, zdarza się.
Pojemniki na próbki oczekują na każdego zarejestrowanego opisane numerem dowodu osobistego tak, żeby nie było pomyłki. Po podjechaniu podchodzi lekarz, bądź pielęgniarka, zapisuje odczytany numer dowodu i odnajduje przydzieloną pacjentowi probówkę oraz szpatułkę, którą wsadza do nosa i kręci pobierając wymaz, co jest to nieludzko nieprzyjemne. Stanowi wszakże koniec badania i wyjazd do miejsca zamieszkania z drugiej strony szpitala.
Badanie – pielęgniarki podchodzą do aut i pobierają materiał.
Wynik natomiast otrzymuje się po trzech dniach. Czyli, czas od zgłoszenia do odbioru wyników wynosi 9 dni. W tym czasie można umrzeć, wyzdrowieć a na pewno pozarażać sporo osób. Nie dziwi więc zatem, że liczba osób „dodatnich” rośnie w Arabii dość żwawo, co niestety osłabia moje szanse na powrót nad Morze Japońskie lub gdziekolwiek indziej w bliskiej przyszłości.
A co do zakazu poruszania się, to został on na powrót wprowadzony całodobowo w związku z końcem Ramadanu oraz przypadającym w związku z tym trzydniowym świętem. To oczywiście na nikim nie robi wrażenia, bo jadąc dziś wieczorem do szpitala na badanie nietrudno zawuażyć nielicznych wprawdzie, ale jednak przechodniów spacerujących po ulicach miasta późnym wieczorem…