Na koniec Ramadanu, to wszyscy czekają z utęsknieniem. No, przynajmniej obcokrajowcy. Właściwie, to ten cały Ramadan… No, może innym razem. Natomiast kiedy się kończy, to zawsze wpadają wolne dni, w tym roku cztery, właściwie pięć, bo jeszcze piątek się tak ustawił, że się dodał, a został wchłonięty, albo oddzielony, jak to zwykle bywa.
Co prawda, zakład pracy nasz kochany, no nie że przykazał, aczkolwiek wytworzył taki nastrój, że każden jeden wyrobnik odzczywał wewnętrzny przymus, żeby przynajmniej dwa z tych wolnych dni przepracować.
No, a jak już jest ten wolny dzień, to przeca nie będziem siedzieć w tej celi więziennej na pustyni, tylko wypada gdzieś się wynieść, najlepiej nad morze. A jak nad morze do jednak do Dammamu. Bo Dżudda to jednak oklepana i nie ma tam nic za bardzo, jak się piniędzy nie chce wydawać. No, w zeszłym roku był jeszcze wypad do Dżazanu, to nawet ciekawe, ale to będzie później opisane, bo ten…
A do Dammamu to można nawet pociągiem, tylko, że po sprawdzeniu, to wyszło, że wszystko pozajmywane, a wolne to są tylko dwa miejsca i tylko na powrót. Więc zostaje PKS, bo co prawda jest połączenie lotnicze, ale odpada. W takim samolocie to trzęsie i jest nieprzyjemnie, co to za przyjemność siedzieć w takiej puszcze, co to nie wiadomo, czy spadnie czy nie.
Autobus do Dammamu odchodził o 6. Czas przejazdu pięć i pół godziny. Wieczorny pociąg o 19.23. Jako cel obrana została plaża w Khobarze, odległość ok. 27km, z zamiarem przedostania się na nogach.
Od ostatniej wycieczki do Dżuddy przed dwoma laty (też była tutaj opisywana), na stołecznym dworcu PKSu zmieniło się niewiele. A jeśli już to na gorsze, chociaż, może też nie do końca, bo trochę się człowiek czuje jak na gdańskim dworcu PKS. To nawet dobrze, tak trochę bardziej swojsko jak w domu. A ustępy to już w ogóle jak żywcem wyjęte z Misia.


Autobus to jest już w ogóle poezja. O ile podczas poprzedniej wycieczki jeszcze się jakoś trzymał, to teraz obraz nędzy i rozpaczy. Podobnie jak poprzednio – panie z przodu, panowie z tyłu. Przy czym, ten autobus, Mercedesa, pięcioletni zaledwie – już się rozpada – i to dosłownie, bo z siedzeń poodrywane są rączki i stoliki. Oprócz tego wszystko oczywiśćie klei się z brudu. A bilet kosztuje 105 złocisza (miejscowego, ale to prawie to samo jak gdański), więc niewiele mniej od pociągu.

Miejsce udało się szczęśliwie znaleźć na końcu i jedyne, gdzie obok było niezajęte, bo oczywiście autobus był pełem, wiadomo, wolne dni to każden jeden chce nad morze! Odjazd miał być o szóstej, ale nie był, bo przed samą szóstą pan kierowca se wyszedł na dworzec jeszcze spędzić kogośtam.
Pojawił się, nie wiadmo skąd,pan z wózkiem bagażu i kilkoma żonami, ale ponieważ nie udało ich się zmieścić, bo przecież już było pełno. Tak więc autobus niespiesznie wyruszył w drogę z piętnastominutowym opóźnieniem.

Pan kierowca uznał, że będzie świetnie jeśli zapuści islamskie modlitwy na cały regulator, więc przy takim akompaniamencie poruszaliśmy się przez pierwsze półtorej godziny, bo widocznie potem już mu się kaseta skończyła. I tak, bez większych wydarzeń, za wyjątkiem obowiązkowego przystanku na modlitwę, upłynęła podróż. Koniec końców, autobus przyjechał z godzinnym opóźnieniem.

Dworzec PKSu w Dammamie jest o niebo lepszy od Rijadzkiego, czy Dżudzzkiego. Jest czysto, jasno, przejrzyście, są nawet telewizory, na których można sobie pooglądać wiadomości. Kasy są i bufet. Cywilizancja. A pod dworcem, to już normalnie. Prywaciarze nawołujące pasażerów do swoich rozpadających się poniemieckich klekotów, którymi przewiozą taniej. Taryfiarze starający się naciągnąć dopiero co przybyłych podróżnych. Ale, jak miała być wycieczka piesza, to piesza. Czyli najpierw pierwszy etap do odległego o 2 km centrum handlowego, celem popodróżnego oporządzenia. Co prawda był ustęp na dworcu, czysty niczym łza dziewicza, ale kolejka była ogromna.


Po drodze pierwsza jaskółka zmian – rzeźba statków na rondzie, taka jak była, co prawda, ale odmalowana i oczywiśćie ustawiony napis pod instagrama. Taka badziewna moda. W handlowym znudzony ochraniarz, znudzeni sprzedawcy i nieliczni kupujący. Nic ciekawego, a ponieważ zapasy wody są już w plecaku, nawet jeszcze częściowo zamrożone, to po krótkim obrządzeniu trzeba ruszać w dalszą drogę.

Celem był Al Khobar, jak wspomniano, oddalony od dworca PKS o dwadzieścia kilka kilometrów, pogoda była dobra – zaledwie trzydzieśći kilka stopni i wiatr, niestety ciało już nie te. Na skutek wcześcniejszych ogólnochorobowych ograniczeń, jak i zmiany miesca zakwaterowania na umiejscowienie uniemożliwiające piesze wyprawy, nieco od chodzenia odwykło. Okazało się to brzemienne w skutkach, choć o tym za chwilę.
Pierwszy odcinek był całkiem nie zły, bo to po chodniku. Obowiązkowe zdjęcie przy napisie „Welcome to Dammam”, spacerek wzdłuż przekopu portowego z jednej i bogatymi domami z drugiej strony. Co prawda trzeba było zmienić stronę, żeby nie nadziać się na te kundle wstrętne bezpańskie (sukę ze szczeniakiem), co by nie zjadły.

Niestety, po czterdziestu pięciu minutach, trasa wymagała przejścia na drogę krajową, gdzie chodnika już nie było. Było za to pełno samochodów, które nad wyraz częśto zatrzymywały się w zamyśle podwiezienia (za piniędze). Ciężko tak ciągle odmawiać. Droga wiodła też wiaduktem nad torami. Ciekawe uczucie – iść boczkiem ekspresówką mijanym przez pędzące pojazdy uważając, żeby nie zostać uderzonym, no i żeby milicja nie złapała. Ale przynajmniej, można uwiecznił ładne widoczki.

Podczas marszu, nad wyraz często przejeżdzały autobusy, zdecydowanie miejskie, bo wszyskie takie same i z cyfrą na przedzie i tyle. Przystanków co prawda ani widu ani słychu, ale zdawały się od czasu do czasu przestawać pośród nicości. Dziwne. No, ale skoro założeniem jest wyczecka piesza to brniemy, nie zważając na udogodnienia. Przy czym, wspomniane odwyknięcie od chodzenia dawało się coraz bardziej we znaki. Nie pomogła nawet mijana po drodze stacja benzynowa, bo mieli pepsi colę jedynie bez cukru, dziady jedne. Tak więc, odpoczywając na światłach, gdzieś na 17. Kilometrze poraz pierwszy pojawiła się wątpliwość. Akurat nadarzyła się też możłiwość skorzystania z tego pojazdu, ponieważ jeden się na rzeczonych światłach zatrzymał. Niestety, kierowca widząc wyciągniętą rękę z piątakiem zakazał wejśćia objasniając, że płatnośći należy dokonywać poprzez program z telefonu. No, tak nisko tośmy jeszcze nie upadli, żeby po telefonach płacić za przejazdy.

Mieszkańcy nie zdążyli się jeszcze oswoić z tym środkiem podróżowania po mieście, więc wewnątrz było ich niewielu, w większości zresztą byli to obcokrajowcy. Autobus, choć od kitajców, przyjemny i (jeszcze) czysty. A przejazd jednorazowy kosztuje czy sidemdzisiont pińć. Bez względu na odległość. Okazało się też, że ta sama karta, która używana jest w Rijadzie i Dżudżdzie upoważnia do przejazdów w Dammamie. By się wiedziało, by się wzięło.

Pojawienie się przewozów miejskich jest niewątpliwie wielkim krokiem naprzód dla Dammamu, ale brak przejść dla pieszych na głównych drogach pokazuje jak wiele jest jeszcze do zrobienia. Bo jednak, człowiek czuje się nieco nieswojo dająć na skuśkę przez dziesięciopasmową ulicę, a tak należało zrobić, żeby dojść z przystanku na nadmorski bulwar.

W ogóle, to ludziom to się wydaje, że te mieszkańcy Królestwa Dwóch Meczetów to nic nie robią, tylko se siedzą po meczetach na dywanikach bez butów i tłuką te pokłony, albo jeżdżą się wysadzać po Europie. To w tym kraju, to to nie jest prawda. Chodzą w tych swoich strojach (bardzo pomagają, ze względu na pogodę), ale lubią se wyjść nad morze, posiedzieć na trawie, pogrillować, pograć w piłkę i porobić zdjęcia. Tak właśnie robili sobie ludzie na Khobarskim bulwarze nadmorskim. Widać też było wieżę wodną i nawet jakiś zakład zbiorowego żywienia przystrojony wzorem kaszubskim. Niestety, opóżnienie PKSu i długi marsz nie pozwoliły zbyt długo cieszyć się widokami.







Co więcej, dziwna droga powrotnego autobusu (jechał okrężnie, a mimo to w środku była przystanek końcowy, który wymagał nowej opłaty za przejazd oraz piętnastominutowego oczekiwania) wymogła skorzystania z taryfy celem dostania się do dworca kolejowego. No tam to już Ameryka prawie że. Wygodna poczekalnia pierwszej klasy, kawka, herbatka – dla tych co piją. Dla normalnych woda. I jabłuszko. I ciastko, albo czekoladka. W tak pięknych okolicznościah przyjemnie oczekiwać na pociąg. Dworzec miał także świąteczne przystrojenie.

W pociągu co prawda siedzenie było przy stoliku, na domiar złego w Hufufie wsiadł jakiś młodzian, któren usiadł naprzeciwko i jeszcze się rozłożył do spania, ale z uroczą miejscową na siedzeniu obok przynajmniej. Miejscowi zawsze ładnie pachną i używają drogich perfum.

Podróż czystym, wygodnym pociągiem niewątpliwie bije na głowę dziadowski PKS. Cena – sto sidemdziesiąt pięć za pierwszą klasę.
