Z końcem września, kiedy jeszcze trwała blokada granic Królestwa, ale wokół już krążyły plotki o ich rychłym otwarciu (chociaż plotki takie krążyły od kilku co najmniej miesięcy a przewidywany czas przesuwał się z września na listopad, potem na październik, potem znowu na listopad…) Ministerstwo, bodajże zdrowia, ustami swojego nadrzędnego wydało oświadczenie, według którego „nie przewidowano wznowienia przewozów międzynarodowych w najbliższym czasie”, no i że po Nowym Roku ukaże się komunikat odnośnie dalszych kroków w tej sprawie.
No i kiedy ta wiadomość, nie da się ukryć, nieco zasmuciła właściwie wszystkich, dwa dni później Agencja Prasowa obwieściła, że uruchomienie lotów międzynarodowych nastąpi nazajutrz, dzięki miłosierdziu i trosce Jego Wysokości. Zakład pracy oczywiście musiał przetrawić te wiadomości i przepuścić ją przez swoje zakładowie trzewia, które po upływie trzech tygodni wydaliły instrukcję w sprawie podróży służbowych. Częściowo przez to, że nie wiadomo było na ile pewne i trwałe jest to otwarcie granic, a częściowo dlatego, że w Korei obowiązuje ciągle wymóg dwutygodniowego odosobnienia po przyjeździe.
Z tym odosobnieniem, to też jest ciekawa sprawa, bo nie można się odosabniać z rodziną. Czyli, że moi koledzy obdarzeni połowicą i potomstwem musieli (i muszą, bo teraz „drugi turnus” wyjechał) wynajmować mieszkania na dwa tygodnie w kwocie dalece przewyższającej koszt zwykłego wynajmu. Każdy orze jak może prawda…
W każdym bądź razie, dzieki miłościwemu ukazowi Jego Wysokości mnie również dane było odwiedzić kryjówkę nad morzem Japońskim. Oczywiście nie tak od razu i nie tak po prostu, ale po przygotowaniach i przejściach.
Na początek zatem należało przejść badanie na Chińskiego Wirusa, żeby móc wsiąść do samolotu. To badanie przeprowadzono w prawdziwie arabskim stylu. Czyli, że zakład pracy załatwił badanie w laboratorium z drugiej strony miasta. W tym laboratorium przetrzymali nas jak psy, najpierw przykazując wpisać nazwisko i numer telefonu na listę społeczną i oczekiwać na zewnątrz przybytkum, aby najpierw załatwić oczekujących tubylców i aby nie narażać ich na krępujące towarzystwo obcych.
Ale nie z wujem takie numery. Po wpisaniu nazwiska na listę, ustawiłem się w przedsionku na tyle, aby nie przeszkadzać w przejściu, ale też aby nie tracić kontaktu wzrokowego z rejestratorką. Ponieważ, naturalnie nikt do nikogo nie zadzwonił, tylko w pewnej chwili rejestratorka krzykła i machła ręką, żeby do niej podejść. Dojść powiedzieć, że kiedy po dwóch godzinach od przybycia i wyznaczonego czasu opuszczałem laboratorium, pozostali z listy nieświadomie oczekiwali na parkingu.
Wynik i zaświadczenie wydano następnego dnia, kartki nie było, ale czekać kazali, chociaż tym razem co najmniej dwa razy krócej, zaś rejestratorka o uroczym spojrzeniu (bo nic innego przecież na widok publiczny nie wystawiają) wręczyła dodatkowo pudełko masek.
Sam dzień wyjazdu okazał się szaleńczym pędem, bo wypadła masa narad, tak że po ostatniej, to już był pęd na lotnisko, a jeszcze trzeba było pieniądze wymienić po drodze, bo na lotnisku ograniczenie go 5,000 zaledwie, a to tylko ok. 1,500 dolarów. A wiadomo, przez te kilka miesięcy to się nazbierało ogryzków. W banku trzeba było pobrać gotówkę i migiem w kantor. A w kantorze gruby Arab w zasmarkanej masce tak wylicza banknot po banknocie i jeszcze mu komputer musiał nie działać. Prawo Murphiego w całej okazałości, chociaż na lotnisko udało się dotrzeć coś 90 minut przed odlotem.
Przed lotniskiem ogonek jak po mięso i to tak postawione, że niby trzeba było gęsiego, no ale oczywiście gdzie by na bliskim wschodzie kto w ogonku stał i na miejscu wyznaczonym. W miejsce wyznaczonego jednego ogonka natychmiast powstały dwa lub trzy, a i tak cały czas się z boku dociskali. Aż korciło, żeby krzyknąć „pan tu nie stał”.

Szczęśliwie po przebyciu połowy drogi do wejścia krzykli, żeby pasażerowie do Dubaju weszli bez kolejki. A na lotnisku to już tumult normalny i rozgardiasz. Jedyne co, to wynik badania sprawdzali przy wydawaniu biletów.
Zakład pracy wykazał się miłosierdziem wielkiem pozwalając zatrzymać się w lotniskowym hotelu przez okres oczekiwania na przesiadkę. Długi, bo prawie ośmiogodzinny. Aczkolwiek, przynajmniej w tym Dubaju taki hotel to wielkie oszustwo i złodziejstwo jest. Po pierwsze, to można zamawiać pokoje na czas od trzech, przez sześć i dwanaście do dwudziestu cztereh godzin, ale czas na godziny liczy się nie od przyjazdu, tylko od godziny szóstej, dwunastej, osiemnastej lub północy. Poza tym liczą jak za zboże, bo mnie za sześciogodzinny pobyt wyszło ponad sześćset złotych. To dla takiego skąpca to już zepsuło całą podróż, nieważne, że kto inny płacił.
Lotnisko w Dubaju w ogóle to częściowo jest wymarłe, wszystko zgarnięto do jednej części, a w innych pogaszono światła. No tyle zostawiono, żeby przejść korytarzem. Ale, że wszystkich zmieciono w jedną część, to tam gdzie są ludzie to wygląda nawet zwyczajnie.
Zupełnie inaczej niż seulskie lotnisko, które jest opuszczone prawie zupełnie – ale ten czas przynajmniej wykorzystano na remonty i usprawnienia. O ile na seulskim lotnisku nie są to może czynności bardzo pilne, to lotnisko w Dubaju zdecydowanie najlepsze czasy ma daleko za sobą i odświeżenie przydałoby się zdecydowanie.
Z przyjazdem na seulskie lotnisko kłopot polega na tym, że to jest dwudziesty pierwszy wiek. Trzeba się zarejestrować w jakimś telefonie, podać numer swój, potem to sprawdzają i jakieś takie tam cuda.
A że telefon został w kryjówce nad morzem, to niestety nie był pod ręką, czyli że trzeba było podać numer kogoś innego. Szczęśliwie ktoś inny, kto nie wiedział ani o przyjeździe, ani tym bardziej, że jego numer będzie podany był na tyle ogarnięty, że skojarzył kto przyjechał i właściwie odpowiedział na pytania lotniskowego urzędnika.
Przejazd z lotniska możliwy był jedynie taksówką, elegancką, przedzieloną pleksi, żeby taksówkarz nie był narażony. Co prawda przebycie odcinka 300 kilometrów troszeczkę wyniosło, ale machnąć na to ręką. Każdy dzień w kryjówce jest dniem bezcennym.
Koreański sposób zajmowania się odosobnionymi z powodu chińskiego wirusa naprawdę robi wrażenie. Następnego dnia po przyjeździe i zainstalowaniu oprogramowania należało udać się na kolejne grzebanie w nosie. Co prawda w Korei nie ma obowiązku chodzenia po ulicy w maskach, i nie każdy chodzi, ale przechodzień poproszony przeze mnie o wskazanie kierunku, słysząc o miejsce które pytam niezwłocznie odsunął się o dwa kroki. Uprzejmie jednak wskazał drogę.
Jako, że miasteczko nad morzem Japońskim jest malutkie, nie było żadnych chętnych w kolejce. Po prostu stało sobie krzesełko pod namiotem, na którym polecono mi usiąść. Po chwili przyszła pani pobrać próbki oraz druga, aby objaśnić zasady odosobnienia. Przekazano również „zestaw przetrwania”, na który złożyło się czternaście masek, zestaw żeli odkażających, termometr (do zwrotu), worki na śmieci oraz środek do usuwania przykrego zapachu który z pełnych worków mógłby się dobywać. Bo przecież nie wolno podczas okresu odosobnienia tych śmieci wynosić. No i poradnik „jak nie zwariować podczas odosobnienia”.

Niestety zmagania z dwudziestym pierwszym wiekiem i zamawianiem przez internet nie przyszły łatwo, bo karta płatnicza (broń Boże kredytowa! Zwykła płatnicza) została zablokowana przy pierwszej próbie zamówienia jedzenia na wynos z jadłodajni. Szczęśliwie na stronie supersamu za zakupy z dostawą można było płacić przelewem z konta.
Ale jakby dla kogoś i to okazało się przeszkodą nie do przeskoczenia to urząd miasta po kilku dniach dostarczył rękoma i nogami urzędnika paczkę żywnościową z zupkami chińskimi, ryżem, daniami i zupami błyskawicznymi, płatkami glonów, mielonką i tuńczykiem w puszce. A miastowe w Seulu to podobno guzik dostali, a nie jedzenie.

A z tym telefonem to jeszcze tak było, że jak się go nie ruszyło przez jakiś czas to piszczał, żeby go tam pocisnąć, że się jest w domu i go nie zostawiło i nigdzie nie wyszło, bo były już takie asy. Jednym z pierwszych był podobno nawet nasz rodak.
Dzień przed zakończeniem okresu odosobnienia zadzwonił urzędnik informując o zakończeniu o godzinie 12.00 dnia następnego oraz o jego odwiedzinach celem odebrania termometru o godzinie 14.00 tegoż.
Punktualnie o g. 12.00 udałem się wynieść śmieci i motocyklem z którego po dziesięciu miesiącah nieużywania lekko uciekło powietrze (ale akumulator kręcił bez problemu) pojechałem do banku odblokować kartę. A telefon jak się nie rozkrzyczy, że opuścił miejsce odosobnienia. Więc w te pędy do urzędu, gdzie polecono zlekceważyć ostrzeżenia telefonu. Także i w banku udało się załatwić i jeszcze olej wymienić, a urzędnik przełożył wizytę na piętnastą.
Ponieważ zakład pracy wymagał dodatkowego badania po zakończeniu odosobnienia, badania tego dokonano w ośrodku zdrowia malowniczo położonym nad jeziorkiem, gdzie przemiła pani wszystko tak uprzejmie objaśniła, zaprowadziła, pomogła i pobrała, że aż miło.
W drugą stronę było niby podobnie, a jednak inaczej. Oczywiście, że potrzebne było badanie i to jeszcze z zaświadczeniem w języku angielskim. A że wylot był w niedzielę, a wtedy nieczynne, no to zaświadczenie trzeba było otrzymać w sobotę, czyli że badanie w piątek. I to niby powinno być wystarczająco, ale oczywiście na lotnisku w Dubaju musiał się znaleźć taki kierownik wszystkiego, co to wszystko wie najlepiej. No i najpierw przyleciał i przyczepił się, że zdjęć nie wolno na lotnisku robić, a potem mu wyszło, że zaświadczenie za stare. Szczęśliwie pracownik linii lotniczej był uprzejmy wyprowadzić go z błędu.
Samolot do Królestwa dwóch meczetów przewoził zaledwie kilkanaście osób, które po przybyciu poproszono o wypisanie danych dotyczących miejsca pobytu i podróży. Tutaj okres odosobnienia wynosić szczęśliwie tylko dwa dni, po których powinno nastąpić badanie zakończone wynikiem ujemnym. Podobnie trzeba założyć programy w telefonie (liczba mnoga, gdyż potrzebne są dwa celem odosobnienia oraz trzeci celem zgłoszenia się na badanie). Z tą wszakże różnicą, że nie krzyczy telefon jeśli leży nazbyt długo w jednym miejscu. Niespecjalnie zdaje się też przejmować, jeśli opuści się miejsce odosobnienia. Ponadto, mimo, że ustawowo okres odosobnienia wynosić ma dwa dni, program wyświetla ich czternaście. Przy czym po zakończeniu dwóch dni, również nie zwraca uwagi na jakiekolwiek przemieszczenia. Ale, kiedy przechodzi się badanie należy pokazać pielęgniarce ten pomazany czarnobiały obrazek, któren zawiera jakąś zaszyfrowaną wiadomość. Tak czy inaczej jeździć (jeszcze) można, choć już pojawiają się plotki, że miłościwie panujący myśli ukrócić ten przywilej. Daj Boże żeby myślał jeszcze przynajmniej przez Święta a wnioski i działania przypadły na Nowy Rok.