W podróż skandynawskimi liniami wybrałem się po raz pierwszy, bez obaw jakichkolwiek oczywiście, ale zawsze, jako nowe doświadczenie, z pewnym zainteresowaniem. Linie skandynawskie stosują pewne praktyki tanich linii (jak np. dodatkowa opłata za bagaż, czy brak posiłków, których ja i tak nigdy w samolocie nie jadam), ale poza tym nie można im mieć nic do zarzucenia.

Prawdę powiedziawszy, nie wiem czemu oczekiwałem atmosfery niczym z „Gangu Olsena”, ale jedynym jej elementem był duński język na pokładzie. Zauważyłem jednak, że europejskie line lotnicze, chyba celowo, postarzają swoje kadry. Obsługę podczas przelotu niemieckimi liniami do Gdańska, szczególnie na najdłuższym odcinku z bliskowschodniego Rijadu do Frankfurtu stanowiły panie, które podczas stażu niewiątpliwie donosiły herbatę pilotom Luftwaffe podczas bitwy o Anglię oraz jeden chłopaczyna orientacji niewiadomej.
Swojego czasu, całkiem niedawno zresztą przeczytałem, jak ktoś z wyrzutem pisał, że w latach 60-tych polityka rekrutacyjna linii lotniczych (w Detektywie to było, przypomniałem sobie) przypominała konkursy piękności. I ja się pytam – komu to przeszkadzało? Jest taki film, polski, stary – „Dwóch panów N.” i w tym filmie milicjant tropiąc narzeczoną głównego bohatera (którym był niezrównany Stanisław Mikulski) napomknął, jaka to ładna ta narzeczona – stewardessa. Pracowniczka obsługi lotu odpowiedziała mu krótko – „One wszystkie takie, żeby się ludzie lepiej czuli w powietrzu.”
Teraz jak widać linie lotnicze w Europie przedkładają poprawność polityczną nad samopoczucie pasażerów. A może chodzi o to, żeby już się witać z trumną patrząc na zasuszone niemieckie emerytki i wtedy śmierć nie jest już taka straszna?
W skandynawskim samolocie natomiast powitał mnie białogłowy trzęsący się staruszek w okularach. To chyba miał być ten tradycyjny duński element lotu, chociaż wyglądał komicznie podczas przedstawiania procedur bezpieczeństwa.
Lotnisko w Kopenhadze bardzo różni się od tego, przedstawionego w filmach „Gangu”. Lotnisko jest bardzo czyste oraz bardzo funkcjonalne. Jest strefa zakupowa oraz bardzo cicha i spokojna strefa oczekiwania. Wystrój architektoniczny taki sam jak innych lotnisk w europie i na świecie, ale przynajmniej jest schludnie. No i to skandynawia, więc nie dziwią podwieszane sufity z jasnego drewna, czy minimalistyczne akcesoria w postaci stolików pod komputer z metalowymi krzesłami bez poduszek, czy fikuśne kanapy bez oparć niczym z katalogu Ikei.

Krótki przelot do angielskiego Birmingham samolotem
podwykonawcy (City-jet), więc z przyjemniejszą dla oka obsługą, która bardzo
dbała o względy bezpieczeństwa nalegając na umieszczenie torby głęboko pod
fotelem. Lot przy akompaniamencie trajkotania pary podstarzałych brytyjczyków
przekrzykujących się i powarkujących na siebie nawzajem.
Birmingham samo w sobie rozczarowało mnie ogromnie. Piszę to z żalem, albowiem spędziłem tam swoje młodzieńcze lata i wspominam to miasto, poprzecinane kanałami pamiętającymi rewolucję przemysłową i spowite zapachem czekolady z miejscowej fabryki Cadbury, bardzo dobrze. Tam zdecydowałem sie osiedlić po skończonych w innym brytyjskim mieście studiach i wbrew panującej opinii polubiłem atmosferę tego miasta i jego niepowtarzalny charakter.
Niestety, przez ostatnie dziesięć lat miasto znacząco podupadło, chyba podobnie jak cała Wielka Brytania. Przebudowany kilka lat temu dworzec główny jest znakomitą wizytówką miasta – czysty, funkcjonalny, dobrze oświetlony z atrakcyjnie zaaranżowanymi przestrzeniam i niezwykle przestronną halą. Co z tego, skoro już po wyjściu podróżny natyka się albo na śpiących ćpunów zalegających w namiocie, lub w śpiworze obok niego na głównomiejskim deptaku, albo na nudzących o „sper czejndż” brudasów, względnie narkomanów-kieszonkowców. Wątpię, żeby na tym zależało Boultonowi, Wattowi i innym ojcom miasta, dzięki którym wyrosło na potęgę rewolucji przemysłowej.

Wyburzane sukcesywnie osiedla socjalne robią co prawda miejsce nowoczesnym skupiskom drapaczy chmur, ale czy to nie pozory? Albo, czy te nowe bloki nie staną się na powrót „budownictwem społecznym” i siedliskiem bezrobotnej patologii? Przepełnione niegdyś klubami i tętniące życiem nocnym centrum chińska dzielnica równają w dół do poziomu reszty miasta. Kluby sie pozamykały, a pokryte bohomazami ściany skrywają pomieszczenia należące teraz do zdegenerowanych mniejszości seksualnych. Oczywiście wszystkie te obszary z końcem dnia wypełniają się przedstawicielami miejscowej żuli i bezdomnymi. Tych nie brakuje.
Mimo wielu inwestycji (tramwaj, szybka kolej z nowym dworcem, bibloteka) nie widać poprawy a wręcz przeciwnie. Założenie, że społeczeństwo będzie się dostosowywało do rosnącego standardu infrastruktury wydaje się nie działac w Wielkiej Brytanii, gdzie nikt nic nie musi, bo wszyscy mają wszystko za darmo. Przypomniał mi się odwiedzony kilka lat temu Mediolan, w którym karabinierzy (których wszędzie pełno) bez ceregieli wypraszają niepożądane elementy z miejsc publicznych, a jeśli trzeba usuwają ich siłą. Dzięki temu oni mają posłuch w społeczeństwie, a społeczeństwo bezpieczną i czystą przestrzeń publiczną, która nie odstrasza niepożądanymi elementami. Niepożądane elementy zaś trzymają się z daleka.
Mam nadzieję, że podobne zwyczaje zawitają także do Birmingham, które odrodzi się z należnym sobie splendorem.
Lotnisko w Birmingham, to pierwsze lotnisko z którego tak chętnie wyleciałem. Po prostu nie mogłem już wytrzymać pośród śmieci i pijanych angielskich roboli udających się tanimi liniami w najtańsze miejscowości turystyczne na południu europy, gdzie wraz z równie pijanymi niemieckimi robolami oddają się nieprzyzwoitym rozrywkom tak charakterystycznym dla ludzi ich pokroju.
Terminal pierwszy nie przeszedł remontu od siedmiu lat, to nic dziwnego, bo wtedy ukończono ostatni remont, ale – po pierwsze przestrzeń pierwotnie przeznaczoną dla pasażerów wypełniają teraz kawiarnia, bar szybkiej obsługi i o zgrozo – pijalnia piwa (pub dla nieświadomych)! Czyli, że po pierwsze znacząco zmniejszono liczbę dla oczekujących pasażerów, a po drugie nie dość, że większość wspomnianych pasażerów na lotnisku doprawia się piwskiem i chodzi napruta (no, ci bardziej wysublimowani mogą się napić Prosecco w firmowym bufecie, no i chodzą ubzdryngoleni, bo naprucie im nie przystoi), to jeszcze dają upust swoim chuciom i potrzebom w sąsiedniej toalecie. Dzięki temu nie tylko brodzi się tam po kolana w moczu, a ścieżkę wskazują wszechobecne drogowskazy z powyciąganego papieru toaletowego, ale też w kabinach czekaja wszelakie niespodzianki, od „oczywistych” po zużyte środki antykoncepcyjne użytku zewnętrznego (nie, nie chodzi o maści). Korzystając przypomniał mi się monolog pana Abelarda Gizy poświęcony toaletom publicznym. Polecam obejrzeć w zakamarkach jutuba.
Te wrażenia czekają każdego pasażera, albowiem na lotnisku nie podaje się numeru peronu do ok. 40 (mogę się mylić) minut przed odlotem samolotu, ale w strefie oczekiwania na peronie (bramce?) wrażenia są niewiele lepsze. Pomimo obecności wielu koszy na śmieci proletariat jak płaci to wymaga, w związku z czym tyłka nie ruszy, zamiast tego rzucając zużyte opakowanie bądź resztki jedzenia pod lub obok siebie. Czasami zastanawiam się czy jeszcze zasługujemy na miano rodzaju ludzkiego, a nawet członków królestwa zwierząt, bo nawet mój kot bardziej dba o czystość niż niektórzy tak zwani homo sapiens. Nie zdziwi nikogo zatem, że z radością przyjąłem przesiadkę w Kopenhadze, mimo tego, że wydłużoną z jednej godziny do jednej nocy. Z powodu opóźnienia przylatującego samolotu…